Góry robią się coraz wyższe. Na podjazdach baterie tracą sporo prądu. Na ostatnią przełęcz podjeżdżamy już na ostatnim elektronie, ostro pedałując. Na przełęczy widzimy transparent "scenic spot" i strzałkę w prawo. Odpuszczamy hamulce. Po paru minutach downhill-u co prawda nie widać scenic spotu, ale za to jest wioska. Przed domem siedzi pan, więc pokazujemy, że chcemy gdzieś tu się przespać. Pan okazuje się być wioskowym znachorem. Najpierw prowadzi nas do jednego domu, gdzie każe nam zostawić rowery. Potem idziemy do drugiego domu, gdzie mieszka Chinka, która proponuje nam jedzenie (jest już późno, nie chcemy robić kłopotu, więc tłumaczymy, że dopiero co jedliśmy) i wiadro ciepłej wody do kąpieli (a tego już nie byłam w stanie sobie odmówić). Koniecznie chcą, żebyśmy przyszli jutro rano na śniadanie, więc ustalamy z Bartkiem, że przyjdziemy, ale zapłacimy im. Okazuje się, że spać będziemy jeszcze w innym miejscu - znachor lokuje nas kilkaset metrów dalej w kanciapie przy swojej przychodni. Jest tam nawet łóżko, ale ogólnie raczej syfek.
Następnego dnia znachor stawia nas na nogi o 6 rano, zagania na śniadanie: kurczak przemielony z kurnikiem: mięsa prawie wcale, za to są łapki, łepek itp, a potem koniecznie chce nam coś pokazać w okolicy. W zasadzie chcieliśmy jechać dalej, ale znachor nalega. Ok, jest wcześnie, nie chcemy mu robić przykrości, dwie godzinki opóźnienia nie zbawią nas, a może zobaczymy coś nietuzinkowego z "lokalesem".
Tymczasem nie wiadomo skąd podjeżdżają dwa motory-taksówki, na jeden mamy wsiąść my, na drugi ładuje się znachor. Wiozą nas ze dwa kilometry dalej. Wysiadka, płacimy za transport, jesteśmy na parkingu zawalonym drogimi samochodami - przy wejściu do "scenic spota". Płacimy za wejście i wchodzimy do parku. Nie tego się spodziewaliśmy, ale co robić. W tłumie chińskich turystów wchodzimy na szczyt, znachor drepcze za nami. Przewodnik jest tu absolutnie zbędny, ale miejsce faktycznie śliczne. W pewnym momencie dochodzimy do małej świątynki, w której siedzi znajomy znachora. Pokazuje nam, żebyśmy zostawili ofiarę, więc jak zwykle wyciągamy parę juanów "na tacę". Ale ci pokazują nam, że tyle to nie chcą, żebyśmy dali 100 juanów, czyli więcej, niż zwykle płacimy za noclegi. Nie zgadzamy się, a oni nie są zainteresowani mniejszą kwotą.
Wszystko jakoś podejrzanie wygląda. Wracamy do wioski ok. 13.00. Bardzo chcą nas jeszcze raz nakarmić i proponują kolejny nocleg, ale tłumaczymy, że teraz to naprawdę musimy jechać. Żegnamy się i chcemy im dać pieniądze za gościnę: tyle, ile zapłacilibyśmy za podobne jedzenie w knajpie, coś za nocleg (stosownie do warunków), ładowanie baterii. A oni na to, że tyle to za mało: dawajcie jeszcze 300 juanów. No tak...po nieprzyjemnej dyskusji i ustalaniu, ile co było na prawdę warte, idziemy po nasze rowery. Zastanawialiśmy się, dlaczego rowery są w innym miejscu, baterie ładują się w innym, jemy w innym i śpimy jeszcze gdzie indziej: ano okazuje się, że dlatego, żeby każdy mógł sobie coś z nas uszczknąć: za przechowanie na podwórku naszych rowerów też żądają dodatkowej kasy. Jak próbujemy wytłumaczyć, że przecież już zapłaciliśmy za nocleg i ładowanie baterii znacznie więcej niż powinniśmy, i że to było bez sensu, że kazali nam wstawić rowery na inne podwórko, babcia zaczyna szarpać nasze bagaże i wrzeszczeć. Mamy nauczkę.
Nie chodzi o to, że nie jesteśmy w stanie zapłacić tych juanów, bo w przeliczeniu na złotówki to nie jest dużo. Wiemy, że ci ludzie nie mają wiele. Ale znamy ceny i zdajemy sobie sprawę, ile za co i gdzie powinniśmy zapłacić. I zawsze chcemy uczciwie wynagrodzić gościnność. Ale tu było ewidentne naciągactwo - cena, której żądali, była ok. 6-krotnie przesadzona. Głupio wyszło. Oj, po tygodniowej dawce prawdziwej sympatii i uczciwości odwykliśmy od traktowania nas jak białasa do oskubania.