Jak na Nepal przystało, planujemy treking po Himalajach. Marzą nam się dzikie góry, noce w namiocie, kąpiele w strumykach. Problem jednak w tym, że większość szlaków, jak pod Everest czy Annapurnę, jest zagospodarowana i zatłoczona. Z Katmandu ruszają w góry całe pielgrzymki, przy czym na jednego turystę przypada - i to absolutne minimum - jeden przewodnik i jeden tragarz. Na porządku dziennym są nawet takie cuda jak przenośne kibelki. Jak mówimy, że chcemy pójść sami, to ostrzegają nas, że w bez przewodnika znającego lokalny język w górskich wioskach niechybnie umrzemy z głodu, bo przecież nie damy rady wytłumaczyć, że np. chcemy kupić kartofle
Sporo czasu poświęcamy w Katmandu na rozpytywanie, studiowanie map, aż wreszcie znajdujemy dla siebie kawałek gór, który wydaje się tym, czego szukamy.
Autobus wyrusza z Katmandu zapchany po brzegi, ale tuż za miastem zatrzymuje się i większość załogi przesiada się na dach. Przed następną miejscowością stop - i ekipa dachowa wraca do autobusu. A za wioską znowu przesiadka na dach. I tak w kółko. Czyżby mieli zakaz jazdy na dachu w terenie zabudowanym ;-)?
W końcu po 5h dojeżdżamy do miejscowości Betrawati. Odchodzimy kilka km i rozbijamy nasz namiot nad rzeczką.