Przez kolejne dni idziemy doliną wodospadów wzdłuż rzeki Trisuri. Takich po kilkaset metrów. Wkoło huczy. Upał. Więc bierzemy sobie prysznic.
Jesteśmy sami. Od czasu do czasu mijamy maleńkie wioski. Tutaj nie dochodzi już droga.Nepalczyk dźwiga swoje bambetle w koszu umieszczonym na plecach i zaczepionym o czoło. Co kraj to inne nosidło...
Raz spotykamy parę turystów z Danii, w wieku ok 40-50 lat, właśnie zaczęli swoją roczną podróż. Mówią, że jesteśmy pierwszymi turystami, których widzą od 12 dni.
Jeden z postojów robimy przy strumyku, który okupują już Nepalczycy z wypchanymi koszami, najwyraźniej też mają przerwę w trasie. Pichcą. Pokazujemy, że chętnie kupimy od nich...no oczywiście ziemniaki
. Dostajemy chyba z kilogram, nie chcą słyszeć o zapłacie, więc w ramach rewanżu częstujemy ich cukierkami. Zaczynamy sobie przyrządzać kartoflany obiadek, ale zanim zdążył się ugotować, panie karmią nas swoją potrawą: ryżem, fasolą i ziemniakami. No i znowu nie udało nam się umrzeć z głodu
.
Pewnego wieczoru rozbijamy namiot nad rzeczką, ale dwie wioskowe dziewczyny koniecznie chcą nas do siebie zaciągnąć na nocleg i pokazują, że tutaj coś strasznego może nas zjeść. Następnego dnia rano przychodzi nauczyciel, pyta, jak nam się spało w namiocie i czy nie nawiedzał nas duch...Odpowiadam, że tej nocy go nie było. Nauczyciel ze zrozumieniem kiwa głową...