Są takie chwile, które pamięta się długo i barwnie o nich opowiada...ale jak te chwile się dzieją, to ma się mieszane uczucia: z jednej strony fascynują, ale z drugiej...cholera wie, co z nich wyniknie. I właśnie w takiej chwili skrobię parę słów na kartce, które mam nadzieję przepiszę potem w kafejce internetowej i wyślę do Was.
Przełęcz Pangsang na wysokości 3900 m, styk kilku pieszych szlaków pomiędzy górskimi wioskami. Stąd każdy ma już do domu z górki. Tyle, że z duuużej górki.
Na przełęczy, wśród pustkowia, stawiają buddyjska świątynkę. Obok przycupnęła maleńka kamienna chatka robotników. Jedna izba, powierzchnia ok. 15 m, dwa paleniska, wokół ognia siedzą stłoczeni nepalscy górale, których, tak jak nas, złapała w drodze...śnieżyca. W domku nie ma komina, więc jest siwo od dymu, jak w wędzarni, można się udusić. Ale przynajmniej ciepło.
Rano, jak wyruszaliśmy z Somtangu, świeciło jeszcze słońce. Potem zaczęło nieprzyjemnie wiać, zbudowały się paskudne chmury, z których nagle sypnął śnieg. W samą porę natrafiliśmy na ciepłą chałupę.
Czas mija, a za oknem...tfu, za jakim oknem , przecież w tym modelu okna nie przewidzieli:-), coraz gorsza zawierucha. Chyba dziś dalej nie pójdziemy.
- Będzie można z Wami zanocować? - pytamy na migi składając ręce pod uchem. Na samą myśl o rozbijaniu namiotu w takich warunkach ciarki chodzą po plecach. Gospodarz się zgadza, przydzielają nam kąt. Niestety nikt nie zna angielskiego, nie da się pogadać, więc chociaż uczymy się paru nepalskich słów.
- "A jak jest góra?"
- "Himal". Tak po prostu. Himalaje to najzwyczajniej góry.
O 18 robi się całkiem ciemno i towarzystwo zaczyna układać się do snu. Ludzie poupychani na podłodze jak śledzie. Okazuje się, że w naszym kącie musi zmieścić się jeszcze jedna osoba. I tak przy palenisku rozkłada się gospodarz, obok niego po środku Bartek, a "sister" (znaczy się ja) ląduje pod ścianą, żeby nie przytulać się po ciemku do gospodarza.
Oj, jak jutro się nie wypogodzi, to nie ma co, zakosztujemy nepalskiego folkloru po uszy...