Do Bardii przyjechało jeszcze kilku turystów. Fajne towarzystwo, jeden gość dotarł tu na motorze ze Szkocji, przez Iran i Pakistan, szacunek. Zaprzyjaźniamy się z Anią i Peterem, niemiecką parą na trzymiesięcznych wakacjach. Też jadą do Indii, więc postanawiamy razem przekroczyć granicę, pojechać do Haridwaru i Amritsary.
Zachodnia granica nepalsko-indyjska jest ciekawym miejscem. Nie da się jej przejechać, autobus nepalski wyrzucił nas przed punktem kontrolnym i dalej musimy przejść piechotą. Najpierw atakujemy budkę z odprawą nepalską. I tu niespodzianka: okazuje się, że nie mamy jakichś baardzo ważnych karteczek, które ponoć dawali przy wjeździe do Nepalu, które to „niemanie” kosztowało nas po 60 rupii. Potem idziemy z kilometr przez pas ziemi niczyjej do punktu kontroli indyjskiej. Wkoło skaczą małpy, pełno rikszarzy, naganiaczy: jak się masz, skąd jesteś, kup pan cegłę, wsiadaj do rikszy, tanio, a może jednak. Trochę to upierdliwe. Ania ma na nich swoją metodę: na pytanie „skąd jesteś” odpowiada poważnie „Z Japonii”.
Dochodzimy do indyjskiego checkpoint-u, czyli małej budki przycupniętej przed mostem. Formalności poszły gładko. Przechodzimy przez most, targujemy się z rikszarzami, bo do miasteczka, z którego odjeżdżają autobusy, jest jeszcze z 5 km. Za mostem riksze tanieją kilkukrotnie. I tak oto po królewsku wjeżdżamy sobie do Indii...
Szczęście nas nie opuszcza, bo za dwie godziny ma odjechać autobus do Haridwaru. 200 km, 5-6 godzin. Przemęczymy się i będziemy mieli podróż z głowy.
Nie było jednak aż tak łatwo. Autobus jechał ponad 12 godzin i śmierdziało w nim jak w kartonie kloszarda. O wpół do czwartej rano ledwo żywi, po 24h od wyjazdu z Bardii dotarliśmy wreszcie do Haridwaru.