Jedziemy do Hampi. Przedsięwzięcie wymaga porządnej logistyki: Bartek taszczy dwa plecaki, ja kicam na moich kulach, powtarzając co minutę jak mantrę: Marta...accident... fracture... in India... 4-6-weeks in plaster...from Poland...thank you...
Spędzimy tu ok. 10 dni, chwilowo rezygnujemy z poważniejszego przemieszczania się, bo przeprawa z Bombaju trochę nas wymęczyła.
Wokół Hampi porozrzucane są ruiny XV wiecznego królestwa Vijayanagar. Całość wygląda nieziemsko: sterty granitowych kamieni, a między nimi gdzie nie spojrzysz pozostałości świątyń, pałaców, łaźni...
Mieszkamy w bambusowej chatce nad rzeką, miejscówka nazywa się Garden Paradise, i zgodnie z zapewnieniami Agi i Artura, którzy sprzedali nam na nią namiary, jest niezła. Dodatowo tymczasowym kierownikiem przybytku jest Polak – Jędrek. Po kilku wieczorach daje się namówić na wspólny wyjazd na Andamany...Całymi dniami wylegujemy się na tarasie...
Objeżdżamy też na skuterze okolicę – kule pod pachę i w drogę! W jednej ze świątyń pożyczają nam wózek inwalidzki, Bartek powozi. Niezłą zabawę mamy też z przeprawą przez rzekę.Wraz z tłumkiem Hindusów, dwoma skuterami (w tym jeden nasz) pakujemy się na wiklinowy talerz, i kręcąc się wokół własnej osi dobijamy na drugi brzeg.
I tak czas sobie płynie, a noga się zrasta.