Z Port Blair lecimy do Kalkuty. Mamy jeden dzień na oglądanie miasta i pożegnanie Indii, bo następnego dnia lądujemy już w Bangkoku.
Może to z powodu andamańskiej miesięcznej izolacji, ale faktem jest, że Kalkuta wywarła na nas piorunujące wrażenie. Wielkie, wielobarwne, chaotyczne miasto, przepięknie nieuporządkowane, pełne kontrastów...
W Kalkucie rządzi AMBASADOR. Zazwyczaj jest żółty (taksówki), czasami biały (prywatny), a zdarza się też złoty (wypasiony).
Oprócz ambasadorów na ulicach mnożą się riksze. Niektóre rowerowe, ale w większości ręczne! I nie jest to żaden pic dla turystów, tylko pełnoprawny środek transportu.
I oczywiście tramwaje wodne. Tanie, szybkie, przewiewne...
Wstajemy raniutko, wsiadamy do ambasadora i jedziemy do słynnej świątyni Kali. Miejsce słynie z rytualnego, porannego zarzynania zwierzaków w ofierze bogini śmierci. Kompleks okazuje się nieduży i wypełniony po brzegi fanatycznymi Hindusami, którzy tłoczą się i pchają tak, że niewiele daje się zobaczyć. W "rzeźni" czekają na swoją kolej dwie małe kózki, ale chwilowo egzekucje się nie odbywają - chyba przyjechaliśmy za późno.
Za to wokół świątyni budzi się Kalkuta...Stragany i wózki z warzywami, gorącą herbatą...urzekający, malowniczy bałagan...
Potem jedziemy obejrzeć symbol Kalkuty, czyli Victoria Memorial.
A później dajemy się ponieść.Wsiadamy do tramwaju wodnego... Pod mostem, w błotnistej wodzie, Hindusi odbywają rytualne kąpiele...Pierwszy przystanek to olbrzymi, oblepiony żółtymi taksówkami dworzec kolejowy.. Kolejny tramwaj wodny wyrzuca nas zupełnie przypadkiem na skraju miasta... I tak trafiamy do zakładu pogrzebowego, czyli ni mniej ni więcej tylko do nadbrzeżnej spalarni... Kierownik zakładu widząc, że niepewnie zerkamy przy wejściu, zaprasza nas do środka i opisuje: w tej części palimy na naturalnym drewnie, tradycyjnie, ale tylko bogaci mogą sobie na to pozwolić. Większość decyduje się na piec elektryczny...Płoną stosy, do nosa wdziera się mdły, słodkawo zgniły smród...oj, mocne doznanie.
(dworzec)
(spalarnia-widok od strony rzeki, w środku nie chcieiśmy robić zdjęć)
Łapiemy rikszę i za 1,2PLN Hindus biegnie z nami przez jakieś pięć kilometrów w stronę Śródmieścia, przez nadbrzeżne magazyny, stragany...
Po całym dniu padamy. Na rękach odciski od kul...Noga spuchnięta jak balon, potrzebne zimne kompresy
. Ale trzeba przyznać, że Indie pożegnały nas jak należy!