Wszyscy mówią: Vang Vieng i Vang Vieng, raj backpakresów, cudo, koniecznie trzeba tam być. Jedziemy więc sprawdzić.
Ale jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca...?
Miasteczko położone faktycznie malowniczo, nad rzeką obrośnętą pionowymi skałami.
A poza tym to po prostu białackie getto w środku Laosu. Nieco wymarłe, gdyż w przewodniku Lonely Planet napisali, żeby nie odwiedzać Laosu w maju, bo za gorąco i pora deszczowa się zaczyna. Niedobitki, które zignorowały przestrogę, to w 90% zarobieni w pył obywatele Zjednoczonego Królestwa, którzy bawią się jak na kawalerskim w Krakowie. A ci, co już nie są w stanie się bawić, zalegają w knajpie przed telewizorem oglądając w kółko po dziesięć razy pod rząd ten sam odcinek "Przyjaciół". Moża też sobie strzelić happy shake'a albo zamówić jointa. Są też psylociby zbierane przez lokalesów po drugiej stronie rzeki w okolicach bawolich placków.
No i oczywiście tubing, czyli spływ rzeką na traktorowej dętce, od baru do baru. Trzeba zaliczyć. Prawdopodobnie w sezonie na rzece jest tłok jak na Marszałkowskiej i trwa impreza, ale teraz byliśmy zupełnie sami. Po godzinie moczenia tyłka i wypiciu "wiaderka" zaczyna nam się nudzić.
Motor fajniejszy...
(loundry service - 1 USD za kg)