Znowu jesteśmy w Majuro. Potrzebny nam dzień serwisowy: trzeba wyprać i wysuszyć, zorganizować nurkowanie. Dla oszczędności logujemy się w pięć osób w jednym hotelowym pokoju: w dwie minuty powstaje przytulne gniazdko

.
Wieczorem mają festyn. Rozstawiona scena. Zbiera się całe Majuro. A na scenie...cuda - wianki. Kolejno popisują się różne miejscowe zespoły wokalne, taneczne, sportowe. Te, które występują jako pierwsze, prawdopodobnie wcześniej przygotowały się do występu. Ale każdy kolejny wygląda coraz bardziej spontanicznie, na zasadzie "Kaziu, a może i my byśmy teraz zatańczyli"! Nikt się nie stresuje, nie ma tremy, wszyscy się świetnie bawią. Nasze faworytki - zdecydowanie dziewczyny z "Long Island Aerobic Team";-).
Szukamy bazy nurkowej. Jest jedna, japońska, żądająca 160 USD za jednego nurka od osoby. Nie chcą negocjować. Przegięcie.
Szukamy dalej. W końcu namierzamy Mata: Amerykanina, który trudno stwierdzić, czym się zajmuje, ale m.in. ma trochę sprzętu nurkowego, butle, sprężarkę. Iść z nami na nurki nie chce mu się, bo właśnie wrócił na Majuro i stęsknił się za swoją ze 40 lat młodszą śliczną czwartą marszalską żoną...Pokazuje, gdzie możemy sami zanurkować z brzegu. Pożyczamy od niego butle i brakujący sprzęt za symboliczną kasę i jedziemy na znany nam już koniec Majuro.
Niestety, morze jest bardzo wzburzone, nie udaje się nam przejść z brzegu po rafie od strony oceanu, w miejscu opisanym przez Mata. Robimy płytkiego, próbnego nurka od strony zatoki. Niestety, jak to od strony zatoki, słaba widoczność, niewiele lepiej niż w polskim jeziorze. Postanawiamy na kolejne dni wynająć więcej butli, przepłynąć lokalnym transportem na sąsiedni Atol Arno i tam skołować od lokalesów łódkę, która zawiezie nas na fajną rafę.

(Heloł, łi ar dajwers...from...ze łoter...

)