Wyjeżdżamy z Kota Kinabalu. Siąpi. Pniemy się serpentynami na naszych pierdzioszkach coraz wyżej i wyżej. Robi się nareszcie chłodno! Od dawna tego nie doznaliśmy. W końcu jesteśmy pod Mt. Kinabalu. Idziemy do biura parku, wyjaśniamy, że chcemy iść w góry i spać we własnym namiocie, ale patrzą na nas jak na ufoludki. Nie można wejść do parku bez przewodnika i nocować poza schroniskiem. To co robić, skoro nie zamierzamy stać w kolejce na górę w tłumie 140 osób? Doradzają nam, żebyśmy wdrapali się do schroniska dłuższym szlakiem, który jest rzadko uczęszczany.
Bardzo nam się ta cała organizacja nie podoba, ale słowo się rzekło, na górę należy się wspiąć. Rezerwujemy noc w schronisku na "pojutrze", bo na jutro mimo zawrotnych cen i tak jest wszystko zajęte. Czekając na swoją kolej jedziemy potaplać się w gorących źródłach. Okazują się jednak totalną porażką. Pobudowali małe baseno-wanny, do których w żółwim tempie ciurkla źródlana woda i jak po godzinie naleci do wysokości kolan, to można sobie tam przycupnąć i się pomoczyć. Malezyjskie dziewczyny wchodzą do kąpieli w całym rynsztunku. Skonsternowane białasy krążą wkoło baseników i do końca nie wiedzą, jak się do tego przedsięwzięcia zabrać, całość zdecydowanie odstaje od naszych wyobrażeń na temat gorących źródeł.
Następnego dnia rano stawiamy się przy wejściu do parku. Przydzielają nam przewodnika, który z góry nas ostrzega "me no English". Na szczęście jest pusto - poza nami dłuższym szlakiem wchodzi tylko jedna para. Choćby człowiek nie wiem jak się starał, nie jest w stanie pomylić drogi. Wszędzie oznaczenia, schodki, tabliczki informujące, ile zostało kilometrów do szczytu. Przewodnik to ewidentnie pic na wodę. Co nie znaczy, że wejście jest łatwe. Naprawdę stromo, a my odwykliśmy od wysiłku. Trzeba jednak przetestować moce i stan zrośniętej nogi.
Po pięciu godzinach drogi docieramy do schroniska Laban Rata. Zaczyna lać i pada już do wieczora. Siedzimy w świetlico-restauracji i zabijamy czas grając w malezyjska wersję Monopoly. Jutro raniutko zaczyna się podejście na szczyt. Tłumaczymy naszemu przewodnikowi (co nie było łatwe), że "we sunrise no, we start 4".

(proszę zwrócić uwagę na wspaniałą borneańską czapkę, która doskonale komponuje się z uniwersalnym wietnamskim obuwiem wyprawowym, o którym dalej).
Budzimy się - w schronisku pusto. Wszyscy wystartowali karnie na szczyt o 1 rano i mamy górę całą dla siebie. Przez godzinkę wspinamy się w ciemnościach, ale stopniowo wyłania się przed nami granitowo-księżycowy krajobraz. Dziwaczne kontury gór, pod nami dywan chmur. Wschód słońca zastaje nas 200 m przed szczytem, na którym tłoczą się przemarznięci turyści: większość dotarła do celu przed wschodem słońca i musiała czekać. Chwilę po wschodzie wszyscy szybciutko uciekają na dół, a my atakujemy szczyt. W cieplutkich promieniach porannego słońca, sami, wpatrujemy się we wspaniałą panoramę. Mamy delikatne poczucie, że znów chociaż trochę udało się ominąć system

.

(przed ostatnim podejściem)

(demonstracja wietnamskiego pepega do wycieczek za miasto)
Potem zaczyna się schodzenie. Długie, strome. Łydki zmaltretowane. Jesteśmy autentycznie zmęczeni. Oj, jutro - trzeciego dnia - będzie bolało...Jak sobie taki zmachany turysta uświadomi, że co roku na Mt Kinabalu odbywa się "climbathon", w trakcie którego co lepsi wbiegają na szczyt i zbiegają z niego w 4 h, to się nabiera pokory...

(narszcie na dole...)
W nagrodę na dole czeka na nas imponujący zachód słońca: