Pedałowanie idzie nam coraz lepiej. Pada nowy rekord: 110 km jednego dnia i to po górach-dołach. Dojeżdżamy do Oamaru. Trochę jednak przesadziliśmy. Bolą nogi i nie tylko...
Tymczasem dowiadujemy się od naszego krajowego eksperta, że "W TRENINGU NAJWAŻNIEJSZA JEST RE-GE-NE-RAC-JA"
. Takiej rady nie można zlekceważyć...
Parkujemy rowery. Piechotą zwiedzamy Oamaru, reklamowane jako miasteczko ogarnięte pingwinomanią. Niestety pingwiny są strasznie sprytne, liczą sobie słoną kasę za możliwość ich podejrzenia i nie pozwalają się fotografować. I z tym szaleństwem pingwinowym to też przesada: niewiele więcej niż kilka maskotek w sklepie z pamiątkami. Miasteczko ładne, klimatyczne, sporo budynków z XIX w, stara ciuchcia.
(skład wełny)
(amatorzy pingwinów)
(amatorzy pingwinów)
(jedyny pingwin, co nie chciał kasy i pokazał się tłumom)
I znowu leje i w gębę wieje. Nie chcemy ugrzęznąć w Oamaru, ale też nie możemy przecież tak pochopnie przerwać RE-GE-NE-RAC-JI. W związku z tym oszukujemy po raz drugi: pakujemy rowery do samochodu sąsiadów z campingu i teleportujemy się do uroczej nadmorskiej wioski Moeraki. Jedynie słuszna decyzja, bo wiatr taki, jak w drodze do Mt Cook.
Wracając sobie plażą ze spaceru do lokalnej atrakcji - dziwnych, okrągłych kamieni (Moeraki Boulders) myślimy, co by tu zjeść. A tu przed nami skałka obrośnięta mulami...Zebraliśmy sobie więc kilka na kolację, będzie trochę białka dla naszych regenerujących się rowero-muskułów
.
(Moeraki Boulders)
(Moeraki Boulders)
(Moeraki Boulders)
(Moeraki Boulders)
(Moeraki Boulders)
(Moeraki Boulders)