Mieliśmy lecieć do Santiago de Chile samolotem z przesiadką w Buenos Aires. Decydujemy się wysiąść w Buenos i zacząć podróż po Ameryce Południowej od Argentyny. Opaczność nad nami czuwa, w Chile trzęsienie ziemi...
Jest inaczej. Niby europejskie miasto, ale po pięciu miesiącach w Australii i Nowej Zelandii wszystko wydaje się nam wspaniale nieuporządkowane, głośne, barwne i... jak by to określić... intensywne. Jak się śmieją, to z całego serca. Jak się kłócą, to na śmierć. Jak grają w piłkę, to strzelają osiem goli w pierwszoligowym meczu. Jak kupują mięso na asado, to po kilogramie na głowę. A jak zaczęło padać, to po godzinie deszcz zmienił Buenos w Wenecję. Na ulicach zatopione samochody, ludzie brodzą po kolana w wodzie, a my utknęliśmy w autobusie. W pewnym momencie, gdy nasz kierowca skręcił w małą uliczkę, mieszańcy kamienicy zaczęli się na niego wydzierać, żeby zawrócił, bo jeśli przejedzie, wówczas fala spowodowana przez autobus wleje się do ich mieszkań. Kierowca jenak ignoruje krzyki i usiłuje przejechać. Na to jeden z mieszkańców wskakuje do autobusu i strzela kierowcę prosto w gębę. Szarpaninia, awantura na całego. Pozostali mieszkańcy też usiłują sfrosować drzwi autobusu, ale pasażerowie wspierają kierowcę i bronią wejścia. Wreszcie pasażerowie wyrzucają za drzwi faceta, który pierwszy zaatakował, ale autobus się wycofuje i zmienia trasę.
(deszczyk w Buenos...)
Boca, dzielnica włoskich emigrantów, z kultowym stadionem piłkarskim. Mówią, że tu niebezpiecznie, że w zęby można dostać i w skarpetkach wrócić. Dla turystów odnowiono dwie ulice. W pozostałej części trochę jak na Pradze. Zęby mamy wszystkie. Może dlatego, że pogoda była marna:
W centrum miasta nekropolia argentyńskich celebrytów z Evitą na czele, czyli Recoleta:
Niedzielny bazar w dzielnicy San Telmo. W dzień stragany z obrzydełkami, a po zachodzie słońca tango na głównym placu: