Na Amerykę Południową mamy pewien plan. Wykiełkował w głowach już dawno temu i spokojnie dojrzewał.
Motory...
Po wielu próbach z najróżniejszymi środkami transportu zgodnie przyznajemy, że po pierwsze, najlepiej mieć własny pojazd, a po drugie, że ideałem jest motocykl. A nawet dwa. Bo i pedałować nie trzeba, a mimo to dowiezie w różne zakamarki dla samochodu niedostępne, i zabawy przy tym sporo dostarczy.
Część pierwsza: wybieranie
Tym razem maszyny mają być nieco większe niż wietnamsko-laotańsko-borneańskie. Bo i zadanie przed nimi trudniejsze. Mają nas wozić przez kilka kolejnych miesięcy po całej Ameryce Południowej. Po wertepach i pustyniach.
Następnego dnia po przylocie do Buenos zabieramy się za organizację przedsięwzięcia. Jakie motory kupić? Oczywiście takie, jakimi jeżdżą miejscowi. Czyli znowu będą Hondy, co nas bardzo cieszy. Dodatkowo powinny to być motory dobre nie tylko na drogi, ale też do jazdy po terenie różnym. Z Bartkiem sprawa jest prosta: po krótkim rekonesansie zapałał miłością do XR 250 Tornado. Ze mną sprawa jest trudniejsza. Tornado odpada, bo...nie dosięgam na nim nogami do ziemi. Jest jeszcze nieco mniejsza Honda Bross 125, z tym że to w zasadzie to samo co wietnamska Honda Wave w większym opakowaniu. Nagle niespodziewanie coś się pojawia: Honda XL 200. Dużo niższa od Tornado. Siadam sobie na niej na próbę i już wiem, że to opcja dla mnie. Sprawdzamy w Internecie co to za maszyna i okazuje się, że zebrała najlepsze oceny wśród...australijskich i afrykańskich farmerów. Wprost doskonała do zaganiania krów i owiec
.
Skoro już wiemy, czego chcemy, pozostaje nam jeszcze zdecydować się, czy mają być nowe, czy używane. Sprawdzamy oferty i widzimy, że motory bardzo mało tracą na wartości, więc oszczędność nie byłaby znacząca. Rynek motocykli użwanych jest też ponoć niezbyt pewny i łatwo o nieszczęście. W tej sytuacji decydujemy się na nowe zwłaszcza, że zaczynamy rozmyślać nad zabraniem ich po wszystkim do domu...
Część druga: rejestracja
Kolejne zadanie, jakie się przed nami stoi, to rejestracja. Wczytujemy się w przeróżne fora internetowe i okazuje się, że żeby cudzoziemiec mógł zarejestrować na siebie motor musi mieć argentyński NIP, a żeby uzyskać argentyński NIP, trzeba posiadać argentyński meldunek...Brzmi to strasznie. Jesteśmy nieco przerażeni zadaniem, jakie przed nami stanęło, zwłaszcza, że nie znamy zupełnie hiszpańskiego. Na ratunek przychodzi nam Pani Krystyna z polskiej ambasady. Dzięki pomocy Pani Krystyny i Segnor Oleandro w jeden dzień dostajemy z policji kwitek z meldunkiem i nadają nam w urzędzie skarbowym NIP!
Część trzecia: prawo jazdy
Pojawia się podstawowy problem. To nie Indochiny, gdzie można sobie małym bzyczkiem jeździć bez papierów. Tu nawet na mały motor 100cc trzeba mieć prawo jazdy. Bartek ma międzynarodowe prawo jazdy kat. A zrobione w ostatniej chwili przed wyjazdem z Polski, ja niestety nie. Mam tylko międzynarodowe prawo jazdy kat.B. Może się nie dopatrzą? Hmm, stoi w nim jednak jak wół we wszystkich językach świata w tym po hiszpańsku, że to tylko na samochody. Straszą poważnymi problemami w razie kontroli drogowej.
Sytuacja jest krytyczna. Skąd mam teraz wytrzasnąć motorowe prawo jazdy? Wypytujemy w rozmaitych urzędach, czy może dałoby się jakoś rozszerzyć moje samochodowe prawo jazdy, ale nie ma mowy.
Po kilku dniach poszukiwań jesteśmy zrezygnowani. Cały misterny plan szlag trafi. Może kupić tylko jeden motor? Ale to nie tak miało być...
Podejmujemy ostatnią próbę. Jedziemy na kraniec miasta do urzędu komunikacji o wdzięcznej nazwie Autodromo. Jest z nami Pani Krystyna, która przez cały czas niesamowicie wspiera nas w walce. Wysiadamy i widzimy budynek, a przed nim tłumek. Bałagan, chaos, wszyscy gdzieś nerwowo biegają...Przecież to nie ma sensu...
No nic, jak już jesteśmy to spytamy, co nam szkodzi. Tłumaczymy w czym rzecz dziewczynie w recepcji, a ta zamiast nas spławić, każe chwilę poczekać. Po kilku minutach wraca z facetem, który podobno trochę mówi po angielsku i się nami zajmie. Wyjaśniamy mu, o co chodzi. Ten idzie do jakiegoś szefa, potem wraca i zabiera mnie do pokoju, w którym badają mi wzrok, pobierają odcisk palca, robią zdjęcie, zadają jakieś pytania po hiszpańsku a ja się niemądrze uśmiecham odpowiadając "si, si...". Zdaje się, że przechodziłam test psychologiczny...
Po tej zabawie, która trwała może z godzinę, podbijają mi kwitek, każą wpłacić w okienku 30 pesos i przyjść następnego dnia na egzamin...Mam sobie ściągnąć z ich strony internetowej bank 200 łatwiutkich pytań po hiszpańsku, z których będzie składał się 30-punktowy test komputerowy i się tego nauczyć, a potem to już tylko zostanie łatwiutki test praktyczny. A na jakim motorze? No, na swoim. Ale ja przecież nie mam jeszcze motoru...Bo okazuje, że tu należy przyjechać na egzamin ze swoim własnym motorem. Miły pan obiecuje mi pożyczyć jutro swój motor. A jaki? 350cc...
Jestem przerażona. Nie znam hiszpańskiego i w życiu nie siedziałam na motorze większym niż 125cc i do tego ze sprzęgłem...Nic to. Ściągamy pytania i biorę się za wkuwanie. Nie takie rzeczy musiał człowiek wryć na pamięć
. Części pytań, zwłaszcza ze znajomości znaków drogowych, daje się łatwo nauczyć: jak np. pojawia się pytanie ze znakiem skrętu w lewo, to mam zaznaczyć tę odpowiedź, w której występuje słowo "iskierda", jak w prawo, to "derecha" itp. Nie zawsze jest jednak tak łatwo. Trochę wspomagam się google translatorem. Metodą zapamiętywania słowa klucza z pytania i z odpowiedzi jakoś udaje się po omacku nauczyć do testu.
Następnego dnia wcześnie rano wracamy do Autodromu. Najpierw obowiązkowy dwugodzinny wykład o ruchu drogowym oczywiście po hiszpańsku. Bomba. Ale po wszystkim wykładowca podpisuje mi potrzebny kwitek. Potem szybko na test komputerowy. Jako że nie czytam całych pytań i odpowiedzi, a jedynie muszę wyłapać pary kluczowych słówek, test kończę po 15 minutach. Zaliczone, wynik 100%. Kolejny stempel przybity
.
Teraz na spotkanie z motorem. Idziemy na plac, a tam stoi przygotowana dla mnie malutka a la Honda 100cc!!! Kamień spada z serca. Slalom poszedł gładko. Jeszcze tylko pętla naokoło Autodromu i ... oj, cholera, wjechałam pod prąd. Cos się pokręciło w głowie po Australii i Nowej Zelandii...Szybka korekta, darowali mi
. Idziemy do okienka, gdzie po 15 minutach wydają mi ...nie wierzę, że to się dzieje naprawdę...argentyńskie prawo jazdy!!! Jest terminowe, na 3 miesiące tak jak wiza, ale mogę potem podobno łatwo przedłużyć. I uprawnia mnie do jazdy na motocyklach o nieograniczonej pojemności.
(przed praktycznym - strach jest)
(praktyczny)
(zaliczone!)
(odbiór prawka)
Część czwarta: kupujemy motory
Ze wszystimi niezbędnymi dokumentami idziemy do deaera po motory. XL200 jest w salonie, rejestracja zajmie 3-5 dni i będzie gotowy do drogi. Niestety Tornada nie ma na stanie w żadnym salonie. Przyjedzie dopiero za kilka dni i dopiero jak przyjedzie, będą mogli go zarejestrować.
W tej sytuacji jedziemy z Jackiem i Ulą na północ do parku narodowego Ibera i na wodospady Iguazu, a motory niech się w tym czasie importują i rejestrują.
Wracamy po tygodniu, tak, jak się umawialiśmy. Ups, niestety Tornado jeszcze nie dotarło do salonu, strasznie im przykro, ale był jakiś problem na cle (ściągają je z Brazylii) i wszystko się przedłużyło. Za kilka dni przyjedzie.
Jesteśmy wściekli, mamy już powyżej uszu czekania. Odbieramy pierwszy motor. Jedziemy go ubezpieczyć. Trzytygodniową hiszpańszczyzną tłumaczę panu, że dziś tylko ubezpieczam XL200, ale w piątek ma przyjść Tornado i do niego wrócimy. Pan robi wielkie oczy: tornado przyjdzie w piątek? Gdzie? - A tu, do Buenos. - Ale skąd??? - No, chyba z Brazylii. - I będzie deszcz, i wiatr, i w ogóle???- robi rękami znaki zawieruchy
.
Jednym motorem jedziemy na kilkudniową wycieczkę w okolice Buenos. Uczę się używać moją nową maszynę. Duża jest. I ciężka. I ma sprzęgło. Ale po kilku próbach zaczynam łapać, o co w tym chodzi. Fajniej niż na wietnamskich motorkach! I po wertepach jeździ...aaa...cholera zgasła...aaa...bum na bok. Lusterko stłuczone, ale poza tym bez strat osobowo-sprzętowych.
W końcu dzwonią z salonu, że Tornado jest gotowe do odbioru.
Spotykamy się jeszcze z Edem, amerykańskim motorowcem mieszkającym w Buenos, którego poznaliśmy przez forum i który dał nam mnóstwo potrzebnych wskazówek w zakresie organizacji motorów. Dostajemy od niego nawet pakiet niepotrzebnych mu ciuchów motorowych i przeciwdeszczowych. Odwiedzamy polecony przez Eda warsztat, gdzie wyspawali nam rewelacyjne bagażniki na plecaki. Dokupujemy dodatkowe akcesoria typu dętki, zamki i oczywiście lusterko
.
Po prawie miesięcznej walce WYRUSZAMY!