Ekwador. Nie może być inaczej, trzeba przejechać równik. Ale z fasonem. Do tego celu wybieramy wulkan Cayambe, najwyższy punkt na równiku.
Na górę dojeżdżamy wieczorem w strugach deszczu. Do celu zostało jeszcze tylko kilka kilometrów, ale robi się coraz bardziej stromo, błoto, kamienie i nic nie widać. Przekładamy końcowy atak na następny dzień. Rozstawiamy namioty, szybko szybko, żeby jak najmniej zmokło! Przed nami rześka noc na 4200 m.
Noc minęła całkiem znośnie. Nie było tak zimno, jak się obawialiśmy, namioty nie przemiękły. Rano nie pada, ale chmury przewalają się wkoło, sytuacja pogodowa raczej niestabilna
.
Na motory i do góry! Już po pierwszym kilometrze przekonujemy się, że wczorajsza decyzja o rozstawieniu namiotu niżej była jak najsłuszniejsza. Trasa delikatnie mówiąc wymagająca, po ciemku daleko byśmy nie zajechali. Motory ledwo ciągną pod górę. Cała droga w głębokich koleinach albo usłana wielkimi kamieniami. W Afryce Kamila wysiada sprzęgło. Kamil przesiada się na mój motor, ja wskakuję do Bartka - no nie ukrywam, że z ulgą, bo pod koniec zrobio się bardzo ciężko. Iza twarda jak skała, skutecznie walczy na Brossie do końca
.
Dojeżdżamy do schroniska. Udało się, chociaż pewnie na piechotę byłoby szybciej
. No dobrze, do najwyższego punktu na równiku został zgodnie z GPS-em kilometr piechotą. W linii prostej. Problem w tym, że ...to po drugiej stronie doliny, a przed nami przepaść...Podobno da się jakoś w kilka godzin naokoło tam dojść, ale pogoda jest koszmarna: mgła, zaczyna padać śnieg z deszczem. Odpuszczamy.
Przecinamy równik w nieco niższym miejscu na zboczu Cayambe.
Wieczorem nagroda - mała wioska Oyacachi, a tam gorące źródła. O zmroku cała wieś ściąga na kąpiel. Na głowy pada deszcz, a my błogo taplamy się w parującym basenie.
(Iza i Kamil)
(foto Iza)
(foto Iza)
(Iza)
(Iza)
(koniec drogi - pod schroniskiem)
(równik)
(równik)