Z Oyacachi wybieramy małą drogę przecinającą góry, której nie ma na mapie. Lokalesi jednak potwierdzają: da się przejechać.
Dziesięć kilometrów za wsią zaczynamy skręcać w naszą ścieżkę. Stoi na niej szlaban, ale otwarty. Jednak z budki wyskakują strażnicy: czy mamy zezwolenie? Jakie znowu zezwolenie??? Ministerstwa środowiska, ma się rozumieć, bo to strefa chroniona. No nie mamy. Namawiamy strażników, żeby nas mimo wszystko puścili, ale są nienegocjowalni: powtarzają w kółko, że oni pracują tylko na dokumentach i bez papierka nie przejedziemy. W końcu po naszych naleganiach wymyślają rozwiązanie: mamy zawrócić do Oyacachi i porozmawiać z prezydentem wioski: on może wydać nam zezwolenie.
W wiosce odszukujemy prezydenta. Chłop robi mądre miny ale nie wie co z nami zrobić. W końcu wypisuje nam zezwolenie, gryzmoli na malutkiej kartce wyrwanej z notesu. Dwanaście dularów się należy. A może dziesięć wystarczy? To niech będzie dziesięć.
Wyposażeni w przepustkę jedziemy do budki strażników. A, teraz to co innego. Spisują nasze imiona i puszczają do rezerwatu.
Trasa faktycznie piękna, zaoszczędzamy wiele kilometrów i nie musimy telepać się nudną Panamericaną.

(przepustka)

(rejestracja)