Kolumbia nas początkowo nie zachwyciła. Czy to z powodu marnej pogody - nie było dnia bez deszczu, czy może to raczej żal za Tornado i podróżą na dwóch motorach...
Po przekroczeniu granicy adrenaliny dodawały wojskowe i policyjne checkpointy, parę razy nawet obszukiwali Bartka z giwerami i rękami podniesionymi go góry... Na pierwszych 200 km sprawdzili nas więcej razy niż w trakcie całej podróży. W sumie jednak ma to sens: dzięki temu na sporym obszarze kraju dosyć skutecznie rozprawili się z guerillami. Poza tym po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tych ciągłych kontroli tak, że zaczynamy odbierać je jako coś normalnego acz nieco upierdliwego, coś jak czerwone światła na skrzyżowaniu...
Nie da się natomiast ukryć, że Kolumbijczycy są niezwykle uczynni i przemili: często jeśli spytamy kogoś o drogę, rzucają wszystko, żeby nas poprowadzić...
Mimo to jednak jakoś nie mogliśmy się w ten kraj wczuć, brakowało klimatu...Dziwnie nie pasował nam ten obraz do ekstatycznych opowieści, które wcześniej słyszeliśmy o Kolumbii..
Tak było zanim dotarliśmy na karaibskie wybrzeże... Trudno jednoznacznie opisać, w czym rzecz, ale po wjeździe do małego miasteczka Tolu spojrzeliśmy na siebie, uśmiechnęliśmy się porozumiewawczo bez słów - tak, to jest nasza Kolumbia...
Miasteczko Tolu to zdecydowanie dziura. Niezbyt czysta, niezbyt ładna. Wybrzeże z pewnością nie takie, jakie wyśnił Europejczyk: bo i plaża wąska, i piasek za ciemny, i woda zbyt mętna...Do tego trwają trzydniowe kolumbijskie wakacje i zjechały tu na zabawę tabuny lokalnych turystów- a przewodnik Lonely Planet, biblia backpackersów, jednoznacznie ostrzega, żeby w czasie świąt unikać tego typu rozwrzeszczanych i niebezpiecznych zakątków, co wyraźnie poskutkowało, bo jesteśmy jedynymi gringo w okolicy...Do tego koniec pory deszczowej - codziennie po południu zaczyna lać i tak do wieczora...
A jednak wciąga... Czy to za sprawą czarnych kobiet noszących na głowach miski z towarem, czy rowerowych riksz zastępujących taksówki, czy malowniczo odrapanych budynków, czy sączącej się zewsząd karaibsko - afrykańskiej muzyki, sami nie wiemy, ale czujemy się tu na swoim miejscu, nawet jak zaczyna lać tropikalny deszcz...
Przez cały weekend trwa hałaśliwa fiesta. Najważniejsza część zabawy to zbiorowy przejazd przez miasto rikszą, z głośną muzyką, rozpijając po drodze flaszkę. Przez nadbrzeżny deptak przewalają się tłumy. Ale tak jest tylko przez dwa dni. Ostatniego ranka miasteczko nagle pustoszeje. Wczasowicze wyjechali. Powraca spokojne, leniwe życie...
(zalane pola - w drodze na wybrzeże)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(poszukiwanie wyrzuconych na brzeg pieniędzy z zatopionej poprzedniego dnia łodzi)
(impreza w rikszy)