Czas relaksu po męczącej podróży. Miejsce urocze, nad przełomem rzeczki. Upał, ale z wiaterkiem. Cudownie jest, cudownie...Chłopaki od rana próbują zapewnić świezą rybkę na kolację. Coś jednak słabo bierze...No nic, to w końcu jeszcze Rosja, wielka ryba czeka przecież w Mongolii
. Po południu babska część załogi postanawia zwiększyć szansę na kolację, łapie stopa do miasteczka oddalonego o 20 km. Bez problemu, ludzie bardzo zyczliwi, przeważnie już o mongolsich rysach, ciągle słyszymy: "wy iz Polszy prijechały? Maładcy!". Na kolację ryż i kuskus. Ale to nie jest nasze ostatnie słowo.
Następnego dnia zaczyna nas nosić, coś by się już zrobiło. Wkoło całkiem fajne górki. Postanawiamy zaatakować. Ktoś jednak musi zostać pilnować obozu, więc robimy losowanie. Pada na Cheewbakę i Ewę. Ruszamy, najpierw doliną górskiego potoku. O tej porze roku to w zasadzie tylko maleńki strumyczek, ale widać, że wiosną musi być pokaźną rzeką. Upał, wszęszie skaczą (a raczej fruwają) owady przypominające przerośniętego pasikonika z czerwonymi skrzydelakami. Pojawiają się susliki - słodziutkie, taki trochę ałtajski odpowienik wiewiórki. Ciężko je wypatrzeć, bo są koloru otaczających skał: szaro-brązowe. Strasznie, skubane, zwinne. Mijamy dolinkę, robi się stromo. Ale widoki piękne. Nad sąsiednim szczytem burzowe chmury i grzmi. Trochę siada morale, ale wygląda, że przejdzie bokiem, więc wspinamy się dalej. Dochodzimy do 2588 m: porządnie się ochłodzilo, nad nami budują się brzydkie chmury. Robi się późno. Decyzja, że wracamy. "Bo jeśli można bez hardkoru i, przede wszystkim, bezpiecznie, to dlaczego nie?"
)) Po powrocie szybki obiad i wyrwane zza biurek szczury korporacyjne padają jak muchy. Jutro atak na granicę mongolską, odsłona druga.