Noc chłodna, było pewnie koło zera. Słońce nie wschodzi, bo ustawiliśmy obóz blisko wzniesienia i pewnie do 10tej będziemy w cieniu. Teraz jest 6.30. Wstaję i budzę Pedra, bo umówiliśmy się, że idziemy na ryby. Wędki gotowe, wiec wyruszamy nad jezioro. Blachy na spiningach imponujące, rzucamy, rzucamy, przenosimy się dalej, znowu rzucamy - NIC. Obleźliśmy już pół jeziora - bez rezultatu. Daleko na koniu pojawia się postać. Parkuje rumaka jakieś 30m od nas. Okazuje się, że jest ich dwóch - ojciec i syn. Podchodzą do nas, witamy się. Tubylec wyciąga z wora duży żółty ser i kilka kostek twardego czegoś (chyba suszony ser z mleka jaka) i kanister świeżego mleka. Próbujemy się dogadać, idzie średnio. Pokazujemy na wędki i mówimy, że ryby niet. Pan ogląda nasze zestawy i szeroko się uśmiecha. Krzyczy coś do syna, syn biegiem leci po kamienie. Pan pokazuje nam, że pod niektórymi kamieniami są larwy owadów. Larwę taką trzeba oderwać od kamienia, usunąć osłonkę i zainstalować niedoszłego owada na haczyku. Jeszcze kilka kęsów sera, łyków pysznego mleka, częstujemy przybysza piwem, odwdzięczmy się kilkoma naszymi zanętami, żegnamy się. Lecimy do obozu przezbroić wędki. Spławiki haczyki, żyłka, wszystko elegancko. Zabieramy się za robotę i po około godzinie mamy obiad dla wszystkich.
Po południu zwijamy obozowisko i w drogę. Plecaki są przeciążone, bo zabraliśmy zapas jedzenia na tydzień-dwa. Uznaliśmy, że na tym końcu świata nie ma co liczyć wyłącznie na organizowanie żarcia po drodze, poza tym jest nas za dużo, żeby ciągle obsępiać jurty. Dodatkowo Bart z Jackiem nastraszyli opowieściami o Kamczatce, kiedy musieli dzielić się na trzech jedną torebką ryżu na dzień, ho, ho, nie ma żartów, bo jak Polak głodny, to zły. Przechodzimy pierwszą przełęcz i dochodzimy do siedliska pagranców. Sprawdzanie paszportów i razrieszenia na pograniczną zonę, chłopaki jakby zdziwieni, że mamy wszystkie potrzebne papiery. Pewnie liczyli, że się trochę rozerwą, a tu nici. Idziemy dalej. Ostatnia przełęcz, widać jeziorko, nad którym zaplanowaliśmy nocleg. Nagle jak nie lunie. Zakładamy poncha i schodzimy w dolinę. Leje coraz gorzej, dookoła w górach walą pioruny. Czekamy, aż burza przejdzie, żeby rozbić namioty. No cóż, wszędzie podają, że to okres, kiedy w Mongolii spada największa ilość opadów. Na szczęście są krórkotrwałe. Póki co prawidłowość jest taka, że rano jest pękna pogoda, około południa pojawiają się chmury, gromadzą się przez kolejne godziny i ok. 15-16 zaczyna lać, a wieczorem znowu się przejaśnia. Nie wróży to najlepiej dla obserwacji zaćmienia słońca (wypada o 18tej), ale w życiu trzeba mieć szczęście, ostatnim razem w Ghanie też były fatalne prognozy, a się udało. Na chwilę przestaje lać. Rozstawiamy namioty, zaczynamy organizować kolację, ale ulewa wraca. Idziemy do namiotów, każdy zjada co ma pod ręką i spać.



