TRASA PODRÓŻY
trasa podróży w google maps trasa podróży w google earth galeria zdjęć Linki: tamtaram - maugośka i tomek singapore2poland - iza i kamil expeditionmoustache - agnes i michał w pogoni za szczęściem mywayaround - szymon mygrandtour - kuba filipontheroad- filip pelikanochomiki - magda i michał jak przebimbać sobie życie - pasikonik mongolia 2008 - galeria podgóra Peron4 strona główna blogu Długość trasy: km Calendar
Kraje
QuicksearchKanały RSS bloguBlog Administration |
Tuesday, November 30. 2010Guajira
Półwysep Guajira, najdalej wysunięty cypel Ameryki Południowej przy granicy z Wenezuelą, teoretycznie suchy i pustynny, zamieszkały przez ludy Wayuu.
W Kolumbii od dłuższego czasu leje, nawet tam, gdzie deszcz oglądają rzadko. Mówią nam, że teraz dostać się na półwysep nie damy rady, drogi zalane, nie ma przejazdu. Inni ostrożnie przypuszczają, że na motorze moglibyśmy spróbować. Pewnie, że spróbujemy. Za miasteczkiem Uribia kończy się asfalt. Przed nami 80 km w błocie, wzdłuż torów prywatnej kolei węglowej. Szybko orientujemy się, że tuż przy torach idzie dodatkowa, całkiem dobra, nie rozmoczona ścieżka. Niestety, co kilka kilometrów strażnicy kolei pilnują, żeby nikt obcy nią nie jeździł. Zostaje więc nam walka w błocie. Na szczęście główna droga z każdym kilometrem poprawia się. Wszystko idzie gładko, gdyby nie to, że nagle łapiemy gumę. Niby zwykła rzecz, tyle że śróby w kole są tak mocno przykręcone, że nijak nie idzie ich odkręcić. Mamy za mało narzędzi, bo większość zostawiliśmy w Cartagenie w ramach odchudzania bagażu. Walczymy z pomocą przydrożnych mieszkańców i zatrzymanych kierowców prawie dwie godziny, zanim cholerstwo wreszcie puszcza... Anormalne deszcze całkowicie zmieniły krajobraz półwyspu. Wkoło dużo zielonych krzaków, które prawie przysłoniły zwykle rosnące tu kaktusy. Całość bardziej przypomina australijski busz wiosną, a nie jałową pustynię. Po drodze mijamy tradycyjne domostwa Wayuu, czyli gliniano-kaktusowe prymitywne chałupy. Kobiety Wayuu noszą długie, obszerne sukienko-koszule, kojarzące się nam z Wyspami Marshalla. Nieodłącznym elementem stroju są plecione ręcznie wzorzyste włóczkowe torby. (W drodze do Capo de la Vela - torby Wayuu w Riohacha) (W drodze do Capo de la Vela - kokosy z rynku w Riohacha) (W drodze do Capo de la Vela - kobiety Wayuu w Uribia ) (W drodze do Capo de la Vela - kobiety Wayuu w Uribii) (W drodze do Capo de la Vela - taksówka w Uribii) (W drodze do Capo de la Vela - Uribia) (W drodze do Capo de la Vela - Uribia) (W drodze do Capo de la Vela - wydobycie soli w Manaure) (W drodze do Capo de la Vela - wydobycie soli w Manaure) (W drodze do Capo de la Vela) (W drodze do Capo de la Vela) (W drodze do Capo de la Vela) (W drodze do Capo de la Vela- domek Wayuu) (W drodze do Capo de la Vela - krajobraz prawie pustynny) (W drodze do Capo de la Vela) W końcu jesteśmy u celu, w wiosce Capo de la Vela. Dziwne miejsce. Jedna piaszczysta ulica przy plaży, wzdłuż niej drewniane lub kaktusowe chałupy. Niemal na każdej z nich szyld "hostel" lub "restaurant", tyle że wszystkie opustoszałe. W sezonie potrafi tu być tłoczno, ale teraz, zwłaszcza z powodu ostatnich ulew, nie ma tu jednego turysty. Oddalamy się od wioski, wolimy nasz własny namiot i ognisko... Miejsce surowe, skaliste i piękne. Dla motoru raj: wyrywamy sobie z rąk XL-a i wyżywamy się na piasku i wertepach. Potem kupujemy od rybaków obiad: aż trzy langusty, bo baliśmy się, że zwierzaki mają pod skorupą mało mięsa. Gotujemy je na ognisku w morskiej wodzie, przyrządzamy do tego salsę z oliwy, pomidorów, limonek, kolendry i czosnku. Możemy śmiało powiedzieć, że to jeden z najlepszych obiadów, jakie kiedykolwiek jedliśmy, ale trzy langusty okazują się ilością nie do przejedzenia... (prawa dziecka) (ktorego by tu?..) Czas na powrót. Niestety od rana mocno pada, sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Droga zalana. Postanawiamy mimo to wyruszyć, bo jeśli taka pogoda się utrzyma, to następnego dnia będzie jeszcze trudniej przejechać. Przez kilka kilometrów jedziemy dosłownie po rzece. Woda powyżej kolan. Ale nasz czerwony batyskaf jeszcze raz udowodnił, że nie istnieją dla niego drogi nieprzejezdne . Woda nie jest jednak najgorsza. Najtrudniej bowiem przejechać śliskie, grząskie błoto. Prowadzimy na zmianę po 20 km. Nie obyło się bez spektakularnych gleb, motor tańczy jak na lodowisku nawet przy minimalnej prędkości... Wieczorem ubłoceni po zęby, zmachani ale szczęśliwi dobijamy do asfaltu... Guajira to jeden z piękniejszych i ciekawszych zakątków Kolumbii, jakie odwiedziliśmy. (batyskaf...) Sunday, November 28. 2010Gasolina
Dojeżdżamy do stacji benzynowej. Do pełna poproszę.
- "No hay" - facet patrzy na nas tak, jakbyśmy zapytali o godzinę odjazdu statku na Antarktydę, a nie o paliwo. Sytuacja powtarza się. Stacje benzynowe pozamykane, nikt tu nie pracuje, dystrybutory zdezelowane albo okratowane i zamknięte na kłódkę. O co chodzi? Gdzie mamy zatankować? Tu, na wschodzie Kolumbii, niedaleko granicy z Wenezuelą, nikt nie kupuje benzyny na stacjach. Bo i po co, skoro na każdym rogu lokalni "przedsiębiorcy" sprzedają z baniaków tanie paliwo przeszmuglowane z Wenezueli, za które płaci się 4000 pesos za galon, zamiast 8000 pesos? Dla "importerów" to złoty interes, bo w kraju Chaveza benzyna tania jak barszcz, a przy tym i radość dla kierowców Kolumbijskich, którzy płacą tu za gasolinę tyko połowę normalnej ceny. Cóż dopiero powiedzieć o miłym zaskoczeniu dla dwóch polskich turystów . A to legalne? Na nasze pytanie tylko się uśmiechają. - Policja też u nas tankuje... Na cenę benzyny nie wpływa tu sytuacja ekonomiczna czy stosunki polityczne, ale...pogoda. - - Teraz jest drogo, bo trasy zalane i ciężarówkom z Wenezueli ciężko przejechać... Faktycznie, po dwóch dniach ulewy, w miasteczku Uribia położonym na półwyspie Guajira panika - stan dróg tak się się pogorszył, że ciężarówki z baniakami utknęły. Brakuje benzyny, a ci spryciarze, którym jeszczce trochę zostało, sprzedają galon już po 6000... Na ten niby nielegalny przemyt wszyscy przymykają oczy, sprzedawcy wcale nie ukrywają się ze swoim towarem, ciężarówki z wielkimi baniakami kursują w tę i z powrotem. Wojskowe i policyjne checkpointy porozstawiane gęsto na wszystkich drogach Kolumbii jakoś nie mogą się uporać z przemytnikami. Podobno raz na pewien czas robią pokazową łapankę i to wszystko. A nam tymczasem wesoło chlupocze w baku wenezuelskie paliwo i jedziemy sobie dalej... Wednesday, November 24. 2010Park Tayrona
Spędzamy kilka chwil w Cartagenie organizując sprzedaż XL-a. Wygląda na to, szczęście nam znowu sprzyja: znajdujemy nabywcę, i do tego tak wyrozumiałego, że pozwala nam używać naszej maszyny do czasu wyjazdu z Kolumbii.
Zatem znowu w trasę, na wschód, wzdłuż karaibskiego wybrzeża. (okolice Santa Marta) (okolice Santa Marta) Pierwszy postój to położony u stóp pasma Sierra Nevada de Santa Marta słynący z rajskich plaż nadmorski Park Tayrona. Żeby jednak nie było za łatwo, dojdziemy do morza mniej uczęszczaną ścieżką przez góry. Zostawiamy motor w małej wiosce Calabazo, zabieramy ze sobą namiot, trochę jedzenia i ruszamy. Pierwszą noc spędzamy w lesie, wśród kamiennych ruin dawnej osady ludów Tayrona. Następnego dnia docieramy do wybrzeża. Jednak gdy wreszcie znaleźliśmy się na słynnej plaży Capo de San Juan, do której można również dopłynąć łódką albo dojść w dwie godziny plażą przez główną bramę Parku, jesteśmy nieco rozczarowani: miejsce w zasadzie rajskie, ale wkoło jak na nasz gust za dużo ludzi. Wszyscy tłoczą się jeden na drugim na kempingu, smażą grupami na piasku, całość bardziej przypomina nadmorski kurort niż park narodowy...Brakuje tylko motorówki z bananem... Uciekamy stamtąd czym prędzej. I dobrze, bo po pół godzinie znajdujemy zupełnie pustą, dziewiczą plażę, całą dla nas, tak, jak lubimy, na którą z niewiadomych przyczyn nikomu się nie chce przywędrować... (strumien wpadajacy do morza przy naszym namiocie - zrodlo slodkiej wody) (nieproszony gosc w namiocie - tarantula) Wednesday, November 17. 2010Poczekajcie, za pół godzinki...
Do Cartageny, miasta, w którym spróbujemy sprzedać XL-a, zostało nam zaledwie 130 km po asfalcie. Chwila - moment i będziemy na miejscu.
A tu tymczasem 30 km przed Cartageną blokada. Czarni protestanci zastawili drogę i nikogo nie puszczają. Wypróbowujemy patenty wypracowane na blokadzie w Peru: tłumaczymy, że my turyści, że nie jesteśmy stroną konfliktu, motor to nie pojazd a w ogóle to możemy go przepchnąć bez włączania silnika - jednak tym razem bez skutku. Nie ma przywódcy, nie ma osoby decyzyjnej, nic nie możemy wskórać. Panowie nie są wprawdzie agresywni, ale niestety cholernie uparci.... - Poczekajcie, za pół godzinki zaczniemy puszczać... Po 30 minutach sytuacja nie różni się niczym. - Poczekajcie, za pół godzinki zaczniemy puszczać... Po trzech godzinach blokada zaczyna przypominać imprezę, poszły w ruch bębny, porozstawiani na wielkich oponach protestujący podrygują i śpiewają, ale mimo to w dalszym ciągu nikt nie może przejechać. Po tym, jak po raz szósty usłyszeliśmy :"poczekajcie, za pół godzinki zaczniemy puszczać" tracimy cierpliwość i decydujemy się na objazd. Nie jest to łatwe, bo protestanci zdecydowanie wiedzieli, w którym miejscu zablokować przejazd - objazd po dobrej drodze wymagałby nadłożenia prawie 200 km... Po szutrach będzie znacznie krócej, tyle że po ostatnich ulewach wiele dróg zostało zatopionych. (negocjator) Zaryzykujemy szutrówkami. Padało tu mocno ostatnimi czasy, wszędzie dużo kałuż i błota, nie jest łatwo ale w sumie przejezdnie. Nagle jednak droga wjeżdża do jeziora... Przed nami wielkie powodziowe rozlewisko...Na brzegu przy malutkich drewnianych czółnach uwijają się ludzie - raz dwa trzy i zanim się spostrzegliśmy, motor już był zalogowany na łódce, a my obok. Powoli zachodzi słońce, dokoła cisza, piękny widok... Nasz łódkowy się tylko dziwi, że my tak spokojnie w czółnie siedzimy, bo on kiedyś już wiózł gringo i oni strasznie piszczeli, że zaraz wpadną do wody... Potem kolejna przeprawa przez rzekę, i jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po koszmarnym błocie po ciemku i jesteśmy na miejscu... A tam na blokadzie za pół godzinki napewno zaczną puszczać Tuesday, November 16. 2010Tolu
Kolumbia nas początkowo nie zachwyciła. Czy to z powodu marnej pogody - nie było dnia bez deszczu, czy może to raczej żal za Tornado i podróżą na dwóch motorach...
Po przekroczeniu granicy adrenaliny dodawały wojskowe i policyjne checkpointy, parę razy nawet obszukiwali Bartka z giwerami i rękami podniesionymi go góry... Na pierwszych 200 km sprawdzili nas więcej razy niż w trakcie całej podróży. W sumie jednak ma to sens: dzięki temu na sporym obszarze kraju dosyć skutecznie rozprawili się z guerillami. Poza tym po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tych ciągłych kontroli tak, że zaczynamy odbierać je jako coś normalnego acz nieco upierdliwego, coś jak czerwone światła na skrzyżowaniu... Nie da się natomiast ukryć, że Kolumbijczycy są niezwykle uczynni i przemili: często jeśli spytamy kogoś o drogę, rzucają wszystko, żeby nas poprowadzić... Mimo to jednak jakoś nie mogliśmy się w ten kraj wczuć, brakowało klimatu...Dziwnie nie pasował nam ten obraz do ekstatycznych opowieści, które wcześniej słyszeliśmy o Kolumbii.. Tak było zanim dotarliśmy na karaibskie wybrzeże... Trudno jednoznacznie opisać, w czym rzecz, ale po wjeździe do małego miasteczka Tolu spojrzeliśmy na siebie, uśmiechnęliśmy się porozumiewawczo bez słów - tak, to jest nasza Kolumbia... Miasteczko Tolu to zdecydowanie dziura. Niezbyt czysta, niezbyt ładna. Wybrzeże z pewnością nie takie, jakie wyśnił Europejczyk: bo i plaża wąska, i piasek za ciemny, i woda zbyt mętna...Do tego trwają trzydniowe kolumbijskie wakacje i zjechały tu na zabawę tabuny lokalnych turystów- a przewodnik Lonely Planet, biblia backpackersów, jednoznacznie ostrzega, żeby w czasie świąt unikać tego typu rozwrzeszczanych i niebezpiecznych zakątków, co wyraźnie poskutkowało, bo jesteśmy jedynymi gringo w okolicy...Do tego koniec pory deszczowej - codziennie po południu zaczyna lać i tak do wieczora... A jednak wciąga... Czy to za sprawą czarnych kobiet noszących na głowach miski z towarem, czy rowerowych riksz zastępujących taksówki, czy malowniczo odrapanych budynków, czy sączącej się zewsząd karaibsko - afrykańskiej muzyki, sami nie wiemy, ale czujemy się tu na swoim miejscu, nawet jak zaczyna lać tropikalny deszcz... Przez cały weekend trwa hałaśliwa fiesta. Najważniejsza część zabawy to zbiorowy przejazd przez miasto rikszą, z głośną muzyką, rozpijając po drodze flaszkę. Przez nadbrzeżny deptak przewalają się tłumy. Ale tak jest tylko przez dwa dni. Ostatniego ranka miasteczko nagle pustoszeje. Wczasowicze wyjechali. Powraca spokojne, leniwe życie... (zalane pola - w drodze na wybrzeże) (mangrowce niedaleko Tolu) (mangrowce niedaleko Tolu) (mangrowce niedaleko Tolu) (mangrowce niedaleko Tolu) (poszukiwanie wyrzuconych na brzeg pieniędzy z zatopionej poprzedniego dnia łodzi) (impreza w rikszy) Thursday, November 11. 2010Adios Tornado
Powoli kończy się nam kontynent. Zaczynamy niezobowiązująco dywagować nad sprzedażą motorów.
Ale tu napotykamy problem: żaden Kolumbijczyk nie jest zainteresowany kupnem: same motory niczego sobie, mówią nam, ale argentyńska rejestracja to kłopot - nie da rady jeździć tym na stałe po Kolumbii... Wygląda na to, że będziemy musieli znaleźć cudzoziemca, który też chce przejechać motorem Amerykę i zaczyna podróż w Kolumbii. Dajemy ogłoszenie na forum motorowym - ale cisza... Większość Europejczyków czy Amerykanów w ogóle nie bierze pod uwagę jazdy na motorze mniejszym niż 650 cc... Trudno w tym środowisku znaleźć podróżnika z naszą filozofią, czyli że maszyna musi być przede wszystkim popularna, łatwa w naprawie, nie zwracająca na siebie uwagi, w miarę lekka, wygodna do zaparkowania na noc w dziwnych miejscach itp. Trochę zaczynamy się obawiać, że ciężko będzie ze sprzedażą. No nic, to przecież dopiero przymiarka, jak dojedziemy na północne wybrzeże zabierzemy się porządnie za kampanię reklamową. Póki co jedźmy sobie spokojnie przez Kolumbię... Zatrzymujemy się w dość popularnym turystycznym miejscu - Dolinie Cocora, porośniętej tysiącami cienkich, wysokich palm... Leje tak, że wbrew pierwotnym planom rezygnujemy z namiotu i zatrzymujemy się w hostelu. Przed budynkiem zaparkowany motor. Jedzie na nim parka: on Kanadyjczyk, podróżuje od roku, ona z Norwegii. Poznali się dwa miesiące temu w drodze, facet złożył propozycję nie do odrzucenia, więc ona wiele nie myśląc wskoczyła na tylne siedzenie... - Na motorze jest spoko, tylko chyba wolałabym jednak na własnym jechać, w Ekwadorze pewnie sobie coś kupię... - mówi Jenny. - Taaak? Bo my właściwie przymierzamy się do sprzedaży...Może chcesz któryś z tych? - rzucamy pół żartem pół serio. - Taaak? A może... - Jak chcesz to jutro się przejedziesz, zobaczysz, czy ci któryś odpowiada... O matko, co my najlepszego zrobiliśmy!!! Bartek, ona na serio??? Że niby mamy tak znienacka zakończyć? Eee, nie tylko pewnie tak gada, jutro odwoła wszystko...Chyba masz rację...A jak nie odwoła to jesteś pewien? No..hmm...taka okazja może się nie powtórzyć...Dobrze, ale przynajmniej nie schodzimy z ceny... Następnego dnia jedziemy na przejażdżkę. Pogoda paskudna, błoto i ślisko. Jenny najpierw próbuje mojego mniejszego XL-a. Trochę walczy ze sprzęgłem, które jest dosyć krótkie i trzeba do niego przywyknąć. W końcu jednak łapie w czym rzecz. Jak na pierwszy raz na motorze i do tego w ciężkich warunkach idzie jej naprawdę dobrze. W powrotnej drodze przesiada się na Tornado. Jenny jest wysoka więc w przeciwieństwie do mnie nawet dotyka na nim stopami do ziemi . Tornado zdecydowanie bardziej jej odpowiada. Rozpędza się pewnie...zakręt...z przeciwka nadjeżdża ciężarówka...Jenny hamuje, a pod kołami śliskie liście...ups...gleba na asfalcie przy 40 km/h...Podnosimy ją, kolano solidnie zdarte i potłuczone ale chyba nic strasznego... Noga - poza sińcami i zadrapaniami - cała. Myśleliśmy, że po tej przygodzie dziewczyna sobie tymczasowo odpuści - a tu ku naszej rozpaczy twarda sztuka się trafiła... Następnego dnia notariusz i łza w oku... Adios, Tornado...:(((( Musimy się przeorganizować. XL nie udźwignie nas dwoje i bagaży. Zabieramy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę wysyłamy pocztą do Cartageny na północ Kolumbii. A my na jednym motorze dalej w trasę...Połowa kasy zainwestowanej w motory odzyskana, więc nie musimy się już martwić tak bardzo o czas i dobrą sprzedaż XL-a.. Mimo to głupio jakoś...Niby powinniśmy się cieszyć, że tak niespodziewanie szczęście nam dopisało, a tu markotno...Ech... Sunday, November 7. 2010Polska Misja
Odwiedzamy Ojca Filipa i Siostrę Juanitę na plebanii Iguana w Cali, gdzie nie wypada chodzić, należy raczej przemieszczać się kołysząc w rytmie salsy ...
Filip, dzięki za super spotkanie! Saturday, November 6. 201020 000
Po asfaltach i szutrach.
Po górach i wybrzeżach. Po piachu i błocie. W słońcu i deszczu. W upale i mrozie... Nasze maszyny przemierzyły 20 000 km! Friday, November 5. 2010Posągi
Do przejechania wzdłuż Ameryki Południowej została nam jeszcze Kolumbia. Przejście przez granicę przebiegło bezboleśnie. Potem dwa dni górskimi szutrowymi serpentynami i dojeżdżamy do jednej z większych atrakcji turystycznych Kolumbii - kamiennych posągów wielkości człowieka wzniesionych w I-IX w, rozsianych w malowniczej okolicy miasteczka San Augustin.
(Master Yoda) (Narciarz) (Tytus de Zoo) Tuesday, November 2. 2010Huarani
Na wschdzie Ekwadoru, w rezerwacie Yasuni, żyją Indianie Huarani. Niegdyś dzicy i niebezpieczni, dziś walczą o przetrwanie z koncernami paliwowymi, które skutecznie wdzierają się w selwę w poszukiwaniu surowców. Terytorium Huarani zmniejsza się z roku na rok. Wielu z nich opuszcza las wybierając cywilizację. Jednak istnieją jeszcze wioski żyjące tradycyjnie. Podobno są i takie, które odmówiły kontaktu ze światem zewnętrznym, ale jak długo ich wybór będzie respektowany - zależy pewnie od cen ropy...
Chcemy zobaczyć, jak to faktycznie wygląda. Rezerwat Yasuni wzięły w kleszcze drogi wybudowane przez koncerny paliwowe: Via Auca od zachodu i Via Maxus od wschodu. Aktualnie próbują wywalczyć zgodę na wybudowanie od południa trzeciej drogi, która połączyłaby dwie pozostałe - co jeśli się uda - w zasadzie będzie równoznaczne z wchłonięciem rezerwatu. Plan jest taki, żeby pojechać ile się da na motorach jedną z tych dróg, potem zostawić motory i poszukać łodzi, która zabierze nas w głąb rezerwatu. Zatrzymujemy się w mieście Coca położonym na skraju amazońskiej selwy. W drodze do Coci Tornado złapało gumę, więc najpierw odwiedzamy wulkanizatora żeby naprawić dętkę. Opowiadamy, że chcemy jakoś wjechać do rezerwatu, ale nie z agencją turystyczną organizującą sztuczne przedstawienia dla gringo, tylko na własną rękę, żeby podejrzeć, jak rzeczywiście żyją Huarani. Facet w wulkanizacji daje nam namiar: na osiemdziesiątym trzecim kilometrze Via Auca na rzece Shiripuno jest most. Przy moście powinniśmy spotkać złotozębego Manuela, szefa jednej z wiosek Huarani. Manuel może nam pomóc wjechać do rezerwatu... Po 80 km świetnie utrzymaną asfaltową drogą, wzdłuż której ciągną się w nieskończoność rury koncernów paliwowych, dojeżdżamy do mostku. Pytamy o Manuela. Wskazują na wesołego długowłosego człowieka - ten się do nas uśmiecha, a w jego zębach mieni się istne Eldorado - nie ma wątpliwości, to ten. Zaczynamy wyjaśniać, o co nam chodzi. Manuel okazuje się szefem wioski położonej poza rezerwatem, jakieś dwie godziny łodzią od mostu. Hmm, kiedy my chcielibyśmy nieco dalej... Po chwili pojawia się facet o imieniu Otobo, mieszkający w samym sercu rezerwatu Yasuni, wiosce Bameno, gotowy zabrać nas głębiej. Negocjujemy cenę. Tłumaczymy, że chcemy przez parę dni pomieszkać z nimi, jeść i robić to, co oni. Okazuje się, że chłopaki i tak muszą przewieść towar do Bameno, więc płacimy im za benzynę. Dzięki nam zwróci im się kurs. (Via Auca) (Via Auca) Wsiadamy na łodkę. Jest już po południu. Dziś przepłyniemy tylko dwie godziny i zatrzymamy się na noc w wiosce Manuela Noneno. Wysiadamy na brzeg. Noneno jest dziwaczną mieszaniną tradycji i cywilizacji: murowana szkoła, na boisku meczyk piłki nożnej, drewniane domki, ale też i szałasy z paleniskami. Wiele osób zna odrobinę hiszpańskiego, co jakiś czas bywa w mieście zrobić zakupy. Ludzie niezbyt życzliwie nastawieni, mamy wrażenie, że trochę im zawadzamy. Siedzimy razem przy ognisku, ale nie proponują nic do jedzenia: nam w brzuchach burczy, bo od śniadania niczego nie mieliśmy w ustach. Wyraźnie jednak spóźniliśmy się na kolację. Trudno, zjemy ostatnią paczkę herbatników, która gdzieś tam się nam zaplątała w plecaku, nie chcemy się na dzień dobry narzucać. Następnego dnia o świcie ruszamy dalej: my, Otobo i jego dwaj bracia. Od dawna nie padało. Duszno i gorąco, temperatura przekracza 36°C. Łódka jest co prawda wygodna i nowoczesna, ale nie ma gdzie się schować przed palącym równikowym słońcem. Woda jest bardzo niska, a rzeka pokręcona jak kiełbaska. Co chwilę trzeba przepychać łódkę przez zwalone drzewa tarasujące przejazd, przez co płynie się strasznie wolno. (walka ze słońcem) (black&white) Otobo tymczasem dziwi się: -Słuchajcie, wy bardzo mało jecie... A to dobre. Klarujemy więc jeszcze raz, ze przecież mieliśmy jeść wspólnie z nimi! Aha. To się wyjaśniło. -Spoko - obwieszcza nam Otobo. - w selwie z głodu nie zginiecie... Przybijamy do piaszczystej plaży. Najpierw chłopaki spacerują badając twardość piasku, a po chwili zaczynają kopać i wyciągają z dołka kilkadziesiąt białych pingpongowych piłeczek. - ??? - A, to są jaja żółwi na nasz obiad - wyjaśnia Otobo - Pyszna tortilla będzie, zobaczycie! W selwie z głodu nie zginiecie... Sytuacja powtarza się co piętnaście minut. Natrzaskali dwa wielkie gary jajek. - E...może już wystarczy?- sugerujemy. - Nie, nie, potrzebujemy dużo, bo to dla ludzi z wioski, którzy nie mają łodzi i nie mogą sobie sami nazbierać, a wszyscy bardzo lubią jajka! Kolejny przystanek. Nareszcie, będziemy robić obiad. - To teraz jeszcze rybkę sobie złapiemy - zakładają na haczyk jedno z żółwich jajek. Jajko ma miękką, elastyczną skorupkę i nie pęka po wbiciu w nie haczyka. Po kilku sekundach wyciąga z wody pokaźnego suma. -W selwie z głodu nie zginiecie... - przypomina nam Otobo. Obiad wyszedł wspaniale. Tortilla okazała się po prostu mocno wysmażoną jajecznicą. Ryba bajeczna, bez ości, pełno mięsa. Do tego po gotowanym platanie i resztka naszego ryżu. Wieczorem dopływamy do pojedynczego, pozbawionego bocznych ścian szałasu, w którym od lat mieszka samotna kobieta z mężem. U nich spędzimy noc. Obdarowujemy ich jajkami, ta uszczęśliwiona rewanżuje się kolacją z wędzonych piranii i gotowanej juki. Rozbijamy namiot w rogu szałasu. Już prawie przysypiamy, gdy nagle kobieta zaczyna śpiewać. Monotonne rytmiczne zwrotki w języku Huarani. Koncert trwa ze dwadzieścia minut. Może śpiewa dla męża, może dla nas, a może przywołuje deszcz - trudno stwierdzić. Faktem jest, że po godzinie rozszalała się burza. Selwę rozświetlają pioruny, wkoło huczą grzmoty, leje, leje, leje... Jak dobrze, że nad głową mamy palmowy dach... Rano w dalszym ciągu siąpi, ale to chyba koniec ulewy. Tymczasem rzeka zmieniła się nie do poznania: woda przybrała, stała się jeszcze bardziej mętna i żółta. Zwalone pnie znikły pod taflą wody. Płynie się o niebo łatwiej. Jest wcześnie rano, a to dobra pora, żeby wypatrywać zwierząt. W wodzie żółwie i kajmany. Nad głowami latają kolorowe papugi, tukany, zimorodki i dziesiątki innych ptaków. Po drzewach skaczą małpy. Nagle na łódce poruszenie - tam, tam, na brzegu, patrzcie, tapir! Faktycznie - w krzakach wierci się duże, szare zwierze. - A taki tapir to smaczny? - Ooo, smaczny, smaczny, ale nie polujemy na nie bo to za dużo mięsa, zmarnowałoby się... (tukan) (kajman) (tapir) Dobijamy do osady. Tu mieszkają rodzice Otobo. Bogato u nich. Mają dwa silniki do łodzi, generator. Powoli się wszystko wyjaśnia. Otóż Otobo jakiś czas temu połapał się, że na białasach można nieźle zarobić. Kilka razy w roku mała awionetka przywozi do selwy grupę bogatych amerykańskich turystów i odstawiają dla nich szoł: malują twarze, zawijają fiutki w tasiemki, zakładają korale, serwują owocowe drinki z mineralnej wody i grillują kurczaki - istny Disnayland. Taka przyjemność kosztuje 200 dolarów od osoby za dzień. A że właśnie w grudniu ma jedna grupa przyjechać, to bracia zwożą do wioski paliwo i inne artykuły, żeby ich obsłużyć. Ale ponieważ my nie zapłaciliśmy zbyt wiele, więc dla nas nie ma przedstawienia. I dobrze, o to chodziło. Dzięki temu możemy zobaczyć, jak sobie faktycznie na co dzień żyją. Śpią w drewnianych podwyższonych domkach, ale większość dnia przebywają w olbrzymim szałasie, służącym za kuchnię i świetlicę. W jednym rogu szałasu stoi telewizor, w drugim płonie palenisko. Nad ogniem wędzi się mięso: głowa dzikiej świni, małpa i żółw. Jedzenie nie przyjeżdża z miasta. Sami hodują jukę, platany, banany i polują. Co chwilę popijają chucurę, czyli wodę z rozgniecionym bananem. Ojciec Otobo przez cały czas śmieje się i opowiada o czymś w języku Huarani, nawija też do nas, i chociaż nie rozumiemy ni w ząb o czym, emanuje tak pozytywną energią, że słucha się go jak muzyki. (ojciec Otobo) (udomowiona papuga) (ojciec Otobo) (dzika świnia, czeka na sznurku na swoją obiadową kolej) Do polowania służy długa dmuchawka. Mają też broń, ale ojciec woli tradycyjną dmuchawkę na małpy i ptaki. -Bo jak strzelisz z broni i spudłujesz, to wystraszysz wszystkie zwierzaki wokoło i po polowaniu... - wyjaśnia. Próbujemy strzelać. Ledwo możemy utrzymać kilkumetrową rurę. Wkładamy do środa strzałkę nasączoną currarą na jednym końcu i bawełnianą owijką z drugiej i dmuchamy...do banana. Pudło, pudło, pudło....i bingo! Do zabicia człowieka potrzeba "aż" trzech takich strzałek, na małpę wystarczy jedna. Znowu na łódkę. Wieczorem dopływamy do celu podróży - wioski Bameno. Na nasz widok większość nagich kobiet zakłada koszulki...Znowu szałas, ognisko, popijanie chucury. Szałasy wyglądają wprawdzie ubogo i prymitywnie, ale Huarani zaskoczyli nas swoją higieną. Kąpią się kilka razy dziennie w strumykach albo nagromadzonej deszczówce, nie ma żadnego "zapaszku". Niejeden gringo mógłby brać przykład. (babcia Otobo) Rano idziemy do lasu. Bartek zabiera dmuchawkę, spróbujemy upolować coś więcej niż tylko banana. Słychać świergot na drzewie. - Rico - cieszy się brat Otobo Bartolo. Zwija rurkę z liścia i nawołuje. Widzimy spore ptaszysko. Bartek podnosi dmuchawkę do ust...dmucha...strzałka przeszła pięć centymetrów od ptaka. Spłoszył się i odleciał. Ale brakowało niewiele... Pora wracać. Dziś na noc zatrzymamy się u rodziców Otobo. A tu przed szałasem podekscytowany ojciec wykrzykuje, gestykuluje i pokazuje nam kępkę sierści jakiegoś zwierzaka. - Szybko, szybko, chodźcie, zobaczycie coś! - rzuca do nas podekscytowany Otobo. Nie wiemy o co chodzi ale lecimy za nimi do lasu. Oto co się stało: pies pogonił za zwierzakami, które uciekając niechcący schowały się do tej samej dziupli. Mrówkojad i jakiś duży gryzoń. Dochodzimy do dziupli. Chłopaki piłą i siekierą próbują dostać się do środka. Nie jest łatwo. Wreszcie wkładają rękę i wyciąga z niej przerażonego, wyrywającego się mrówkojada. Mrówkojad ma szczęście: jest niesmaczny. Puszczają go wolno. Teraz kolej na gryzonia. Znowu dłubią w dziupli, ciągną - jest drugi stwór. Zanim się zdążyliśmy zorientować dostaje maczetą w łeb. - Pyszne mięso - informują nas. Faktycznie. Smakuje jak wieprzowina. Palce lizać. Zanim jednak szczur trafił do gara, martwe zwierzę wzięła w obroty córeczka...Jeździła na nim, rzucała po całym szałasie...Zamiast lalki Barbie... (wyciąganie zwierząt z dziupli) (wyciąganie zwierząt z dziupli) (mrówkojad) (gryzoń) Po sześciu dniach dopływamy z powrotem do mostu. Za nami prawie 500 kilometrów rzekami Shiripuno, Cononaco i Tiguino. Huarani to nie są dzicy ludzie, ale to w dalszym ciągu inny świat...
« previous page
(Page 2 of 33, totaling 330 entries)
» next page
|