Thursday, July 17. 2008
Następnego dnia ruszamy ok. 10, pogoda piękna. Plecaki ciążą, zaczyna lać jeszcze przed dwunastą. Ale idziemy. O 14 nadciąga kolejna burza. Dokujemy w opuszczonym zimowym domku pasterzy. Robimy jedzenie. Podgór ma kłopoty z biodrem, przegiął z obciążeniem plecaka. Postanawiamy na dziś odpuścić, jutro podzielimy graty Podgóra. Przestaje lać, ale jest chłodno. Przyjeżdżają konno goście: dwóch pasterzy i dziewczynka. Przywożą nam ser. Częstujemy ich herbatą i cukierkami, bratamy się, Ula próbuje jeździć konno. Komunikacja jest niestety kiepska, nie znają rosyjskiego. Ale do zdjęć pozują chętnie. Ewidentnie mieli do czynienia z cyfrowymi aparatami, bo po każdej fotce domagają się oględzin. Po odjeździe pasterzy jeszcze trochę się kręcimy i i rozchodzimy się do namiotów. Zimno, ręce kostnieją przy pisaniu, czas schować się do ciepłego śpiwora.


Wednesday, July 16. 2008
Noc chłodna, było pewnie koło zera. Słońce nie wschodzi, bo ustawiliśmy obóz blisko wzniesienia i pewnie do 10tej będziemy w cieniu. Teraz jest 6.30. Wstaję i budzę Pedra, bo umówiliśmy się, że idziemy na ryby. Wędki gotowe, wiec wyruszamy nad jezioro. Blachy na spiningach imponujące, rzucamy, rzucamy, przenosimy się dalej, znowu rzucamy - NIC. Obleźliśmy już pół jeziora - bez rezultatu. Daleko na koniu pojawia się postać. Parkuje rumaka jakieś 30m od nas. Okazuje się, że jest ich dwóch - ojciec i syn. Podchodzą do nas, witamy się. Tubylec wyciąga z wora duży żółty ser i kilka kostek twardego czegoś (chyba suszony ser z mleka jaka) i kanister świeżego mleka. Próbujemy się dogadać, idzie średnio. Pokazujemy na wędki i mówimy, że ryby niet. Pan ogląda nasze zestawy i szeroko się uśmiecha. Krzyczy coś do syna, syn biegiem leci po kamienie. Pan pokazuje nam, że pod niektórymi kamieniami są larwy owadów. Larwę taką trzeba oderwać od kamienia, usunąć osłonkę i zainstalować niedoszłego owada na haczyku. Jeszcze kilka kęsów sera, łyków pysznego mleka, częstujemy przybysza piwem, odwdzięczmy się kilkoma naszymi zanętami, żegnamy się. Lecimy do obozu przezbroić wędki. Spławiki haczyki, żyłka, wszystko elegancko. Zabieramy się za robotę i po około godzinie mamy obiad dla wszystkich.
Po południu zwijamy obozowisko i w drogę. Plecaki są przeciążone, bo zabraliśmy zapas jedzenia na tydzień-dwa. Uznaliśmy, że na tym końcu świata nie ma co liczyć wyłącznie na organizowanie żarcia po drodze, poza tym jest nas za dużo, żeby ciągle obsępiać jurty. Dodatkowo Bart z Jackiem nastraszyli opowieściami o Kamczatce, kiedy musieli dzielić się na trzech jedną torebką ryżu na dzień, ho, ho, nie ma żartów, bo jak Polak głodny, to zły. Przechodzimy pierwszą przełęcz i dochodzimy do siedliska pagranców. Sprawdzanie paszportów i razrieszenia na pograniczną zonę, chłopaki jakby zdziwieni, że mamy wszystkie potrzebne papiery. Pewnie liczyli, że się trochę rozerwą, a tu nici. Idziemy dalej. Ostatnia przełęcz, widać jeziorko, nad którym zaplanowaliśmy nocleg. Nagle jak nie lunie. Zakładamy poncha i schodzimy w dolinę. Leje coraz gorzej, dookoła w górach walą pioruny. Czekamy, aż burza przejdzie, żeby rozbić namioty. No cóż, wszędzie podają, że to okres, kiedy w Mongolii spada największa ilość opadów. Na szczęście są krórkotrwałe. Póki co prawidłowość jest taka, że rano jest pękna pogoda, około południa pojawiają się chmury, gromadzą się przez kolejne godziny i ok. 15-16 zaczyna lać, a wieczorem znowu się przejaśnia. Nie wróży to najlepiej dla obserwacji zaćmienia słońca (wypada o 18tej), ale w życiu trzeba mieć szczęście, ostatnim razem w Ghanie też były fatalne prognozy, a się udało. Na chwilę przestaje lać. Rozstawiamy namioty, zaczynamy organizować kolację, ale ulewa wraca. Idziemy do namiotów, każdy zjada co ma pod ręką i spać.




Tuesday, July 15. 2008
Pobudka, potem w "centrum" Olgi załatwiamy sprawy. Wymieniamy kasę, szukamy internetu, biura parku narodowego, żeby dostać razrieszeszenie na pobyt w parku (dzień wcześniej nasz kierowca z pasażerką pomogli nam na policji załatwić razrieszenie na pograniczną zonę). Nikt nie mówi po rosyjsku, więc trochę to trwa, zanim trafiamy, gdzie trzeba. Po jakimś czasie zjawia się dziewczyna mówiąca po angielsku i udaje się wszystko załatwić. Razrieszenia kosztowały nas łącznie po 6$ od gowy, warto tyle zainwestować za święty spokój w razie kontroli. Jeszcze tylko obiad. W lokalu komplet autochtonów, chyba trafiliśmy na lunchbreak, knajpa cieszy się wyraźnie powodzeniem. Zamawiamy, każdy bierze inny zestaw. Pani ze zrozumieniem kiwa głową i za chwilę podaje wszystkim to samo: dwa dania: na pierwsze zupa z pierożkami, a za to na drugie pierożki bez zupy. Smakowite, ilość nie do przejedzenia, kobitki na zapleczu same te pierożki na bieżąco lepią. No i całość kosztuje 800 tugrików, czyli niecałe 2 zł. Taniej niż butelka wody w sklepie.
Ok. 12 przyjeżdża umówiony łazik (ten sam, co wczoraj), żeby zawieźć nas na granicę parku, skąd chcemy zacząć trasę. Targujemy się, ustalamy cenę. Ale po wczorajszych akcjach na granicy nie chcemy dać facetowi całej kasy z góry. A ten mówi, że nie ma na benzynę. Ok, zapłacimy za benzynę, a resztę na miejscu. Zgoda. Jedziemy na stację benzynową, ale jakoś naokoło, przystajemy pod jednym z domków, a tu deja vu: dosiada się para staruszków, podobno rodzice kierowcy. Robi się ciasno, ale niech jadą, w końcu nie przekraczamy dziś granicy. Na stacji benzynowej awantura, bo gość jakoś zapomniał, jak się umówiliśmy i żąda całej kasy z góry. Nie ma zgody. Zaracamy do centrum, ostra dyskusja, ale stajemy na swoim. Jedziemy. Po 90 km zatrzymujemy się w jurtowisku, żeby wysadzić rodziców kierowcy, ale tuż przed ich chałupą łapiemy gumę. Trwa naprawa, a my w międzyczasie zostajemy zaproszeni na poczęstunek serowo-herbaciano-cukierkowy. Po paru godzinach podskoków na wertepach jesteśmy nad jeziorem. Dookoła tylko nagie góry i susliki, nie widać żywej duszy. O to chodzilo!




|