Thursday, May 28. 2009
I to tyle, jeśli chodzi o naszą Laowycieczkę. Może to kwestia motorów, które wiozą nas, gdzie tylko chcemy, może uroczych, wiecznie roześmianych i bezproblemowych ludzi, może pięknej, prawie nietkniętej natury - ale faktem jest, że Laos to jeden z najfajniejszych punktów naszej podróży.
Drogą międzynarodową kategorii drugiej dojeżdżamy do granicy Laotańsko-Wietnasmkiej w Dien Bien Phu.
Ruch raczej mały. Dojeżdżamy do okienka. Pan sprawdza nasze paszporty. Mieli, kartkuje, wzdycha. W końcu mówi: "Wasze paszporty są w porządku...ale złamaliście przepis! Podjechaliście do okienka zamiast zaparkować przed znakiem stopu. Od znaku stopu do okienka jest 15 m. Musicie zapłacić karę po 15 tysięcy kipów (ok 2 USD) za każdy metr wykroczenia, co daje 750 tysięcy kipów od motoru". Nie wnikając w tę matematykę tłumaczymy, że przecież z dziesięć minut staliśmy wcześniej przed tym znakiem stopu ale nikt się do nas nie pofatygował, nikogo nie było poza budynkiem, no to podjechaliśmy - bo co biedne, zagubione misie mieliśmy robić? Pan kiwa głową: dobrze, to obniżę wam do stu tysięcy od motoru. Targujemy się dalej, ale jest nieugięty. Ewidentnie układ jest taki, że za coś musimy zapłacić. A ponieważ wiemy, że przy wyjeździe z Wietnamu nie dali nam żadnych kwitów na motory, uznajemy, że lepiej zapłacić dwie stówy niż się awanturować i doprowadzić do tego, że przyczepią się do motorów. Płacimy. Dostajemy nawet jakieś pokwitowanie. Fatalne samopoczucie, taka ściema na koniec...I wtedy przychodzi pan celnik. -"A taki dokument macie?"- pokazuje nam papier, o który bezskutecznie błagaliśmy przy wjeździe. I tu już Bartek nie wytrzymał: -"Panie, ja o ten dokument walczyłem przez trzy godziny na granicy!!! Powiedzieli, że to dają tylko na samochody!!!" A ja ciągnę Bartka za rękę - spokojnie, tylko nie bij pana... Tymczasem pan celnik chyba się połapał, że już więcej będzie ciężko z nas zedrzeć i chyba czas odpuścić. "Ok, ok, have a nice trip..."
To teraz do kontroli wietnamskiej. Nastawienie bojowe, przewrażliwieni stajemy 50 m od budki i ani rusz dalej. Czekamy. Drugi raz nas nie przerobią. Ale Wietnamczycy od razu wołają, żebyśmy podjechali. A czy aby na pewno? Dla wszystkiego gasimy silniki i prowadzimy motory. Paranoja to paranoja. Jednak tym razem jest miło, sympatycznie. Przechodzimy badanie medyczne - nawet nam mierzą temperaturę, czy przypadkiem nie przywozimy świńskiej grypy.
Znowu jesteśmy w Wietnamie! Po 10 km nagle świat się zmienia. Bogate domy. Tłok na drodze. Wszyscy trąbią nie dlatego, że coś cię dzieje, ale dlatego, że mają klakson! Jeżdżą pod prąd, zajeżdżają drogę...Zdążyliśmy już zapomnieć, jak się tu jeździ, trzeba się będzie znowu przestawić.
(droga międzynarodowa nr 4)
(droga międzynarodowa nr 4 - most ufundowany przez Niemców)
(pożegnanie Laosu - koniec drogi nr 4)
(kolejka na granicy)
(Znowu w Wietnamie)
Wednesday, May 27. 2009
Wyjeżdżamy z Pongsali i zaczynamy się kierować do granicy Wietnamskiej. Ostatecznie z różnych względów logistyczno - odległościowych zdecydowaliśmy, że wracamy do Wietnamu, pojeździmy jeszcze trochę po północy bo mówili, że ładnie tam, a potem w Hanoi sprzedamy motory i zaczniemy przemieszczać się w stronę Wysp Marshall'a - na zaćmienie słońca.
Droga z Pongsali jest niełatwa: żwirowa, mnóstwo kamieni, jedzie się jak po rozwalających się kocich łbach. I tak przez 110 km. Ale za to jest pan z giwerą. I wioska, gdzie przerażone początkowo dzieciaki powolutku się oswajają z białymi dziwolągami, a kobitki poprzebierane w cudaczne czapy pouciekały do chałup i tylko ciekawie zerkają zza płota.
Za to po południu niemiła niespodzianka. Przystajemy przy przydrożnym straganie, żeby kupić coś do picia, sprzedawca z kumplami zaaferowani bawią się naszym aparatem - zoom ich zupełnie rozwalił ;-), a poza tym ważą nas na sklepowej wadze, ogólnie jest wszystkim wesoło. Po chwili nadciąga grupa bab w cepeliowych ciuchach, czapy z ponaszywanymi monetami. Mniejszości narodowe. Żartujemy sobie, panie tym razem zupełnie nie są onieśmielone. W pewnym momencie pokazują, że też chcą foto. Super, to się ustawiajcie, dziewczyny. Ale ale...szefowa grupy pokazuje na naszyte na czapce monety - one chcą nam sprzedać zdjęcie! O nie, szanowne panie, takiej przebieranki to nie lubimy.
(pomoc drogowa)
(Tonny, pokaż Panstwu że w Polsce też mamy krowy...)
Friday, May 22. 2009
No i jesteśmy w słynnym Luang Prabang, dawnej laotańskiej stolicy.
Ładnie tu. Czyściutko. Klimatycznie. Co dwa kroki stoi Wat. Wprawdzie prawie wszystkie postkolonialne wille odnowiono i pozakładano w nich guesthousy, restauracje albo biura turystyczne, które ciągną się jeden przy drugim wzdłóż wszystkich głównych ulic, ale mimo to w dalszym ciągu jest uroczo. Jak się odechce zwiedzania można sobie posiedzieć nad Mekongiem popijając piwko i oglądać rybaków albo skaczące z barki dzieciaki.
I jedzenie. Kuchnia Luang Prabang ma swoje własne przysmaki: między innymi wodorosty sezamem posypane przez przyjaciół polecone (świetna zagrycha pod Beerlao), kiełbasy (trochę przypominają naszą upieczoną białą kiełbasę, tyle że dodają do niej więcej ziół), no i oczywiście przepyszne ryby z Mekongu, sprzedawane za 5 zł z ulicznego grila.
Atrakcją Luang Prabang jest też poranna procesja mnichów, w trakcie której zbierają jedzenie. Pytam kobitkę z naszego guesthousu, o której się odbywa. O 6. Oj, wcześnie...Ale trudno - zbieram w sobie wszystkie siły i nastawiam budzik na 5.30. Wstaję uzbrojona w aparat. Idę na miasto - a tu niestety, mówią, że procesja już się skończyła...No trudno, innym razem...
(łodzie ceremonialne)
(suszą się ryżowe ciasteczka)
(glony z Mekongu)
(Night Market)
Monday, May 18. 2009
Pada deszcz. A jak pada, to się nie chce jeździć na motorze. Lepiej poczytać, popisać, piwka się napić albo herbatki.
Tymczasem widzimy, że nasza wietnamska grzałka się nieco przypaliła i raczej długo nie pociągnie. Bartek idzie na lokalny wiejski targ poszukać nowej. Wraca z fikuśną laogrzałką.
I tu rodzi się plan zorganizowania pierwszych laotańsko-wietnamskich igrzysk. Robimy wyścig grzałek!
Nalewamy jednakową ilość wody do dwóch identycznych kubków. Trzy, dwa, jeden, start! Rrruszyły!
Najpierw idą łeb w łeb. Na obu grzałkach pojawiają się małe pęcherzyki powietrza. Druga minuta - wietgrzałka jakby przyspiesza! Laogrzałka - cisza... Uwaga! Bulgot! Wietgrzałka wygrywa z rezultatem 3 min.37 s.!
A laogrzałka - ciągle cisza...dojeżdża do mety z wynikiem 5 min. 24 s...
Jury zgodnie ogłasza miażdżące zwycięstwo wietgrzałki.
Sunday, May 17. 2009
Z Phonsavan skręcamy na północ, na drogę nr 6, która na mapie trochę przypomina drogę 23, ale postanawiamy się upewnić. Jakby co, zawrócimy.
Najwspanialszy dzień na motorach!!! Doskonale przygotowana kameralna górska droga, cała dla nas, zero ruchu. Trzeba tylko uważać na wałęsające się bawoły, świnie i kurczaki. Zakrętasy, po obu stronach przepiękne góry, wioski z zeszłego stulecia, baby w ludowych strojach, machające na powitanie chmary dzieciaków.
Na zakończenie dnia dojeżdżamy do laotańskiego Stonehenge - kamiennych sarkofagów sprzed 2000 lat.
(uwaga bawoły!)
(Stonehenge)
Saturday, May 16. 2009
Z Vang Viengu postanawiamy odbić w nieco mniej zeksplorowane laozakątki, czyli na północny wschód, zobaczyć Plain of Jars (żeby był jakiś cel) i zataczając wielkie półkole wrócić do Luang Prabang'u.
Pniemy się solidnie pod górę, superfajne serpentyny i potężne szczyty. Gromadzą się obłoki, zmieniają w chmurzyska, zaczyna siąpić, ale jest przepięknie. Nawet nam ten deszcz i chłód nie przeszkadzają, stęskniliśmy się za gorszą pogodą.
Wieczorem docieramy do Phonsavan. Trudno uwierzyć, że to też Laos! Wściekle zielone, łagodne pagórki, rześkie powietrze, czasem drobny deszczyk...Jakby Szkota w Laosie dopadła nostalgia, to powinien się tam wybrać czym prędzej.
Potem jedziemy sobie obejrzeć Plain of Jars, czyli rozsypane na wzgórzach zespoły wielgachnych, kamiennych dzbanów. Nikt nie wie kto, kiedy i po co je wybudował. Są teorie o spichlerzach albo sarkofagach, o kosmitach nie wspominając, ale żadnej z nich nie potwierdzono. W okolicy nie znaleziono żadnych organicznych szczątków, które pozwoliłyby choćby określić wiek dzbanów. Co wskazywałoby jednak na kosmitów. Taka laozagadka.
Ta część Laosu została w latach 70-ątych silnie zbombardowana przez Amerykanów i cała okolica jest ciągle jeszcze pełna niewybuchów (UXO, unexploded ordnance). Wprawdzie ekipy oczyściły część terenu wokół Jar-ów, ale trzeba chodzić tylko po specjalnie oznaczonych ścieżkach.
Wednesday, May 13. 2009
Wszyscy mówią: Vang Vieng i Vang Vieng, raj backpakresów, cudo, koniecznie trzeba tam być. Jedziemy więc sprawdzić.
Ale jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca...?
Miasteczko położone faktycznie malowniczo, nad rzeką obrośnętą pionowymi skałami.
A poza tym to po prostu białackie getto w środku Laosu. Nieco wymarłe, gdyż w przewodniku Lonely Planet napisali, żeby nie odwiedzać Laosu w maju, bo za gorąco i pora deszczowa się zaczyna. Niedobitki, które zignorowały przestrogę, to w 90% zarobieni w pył obywatele Zjednoczonego Królestwa, którzy bawią się jak na kawalerskim w Krakowie. A ci, co już nie są w stanie się bawić, zalegają w knajpie przed telewizorem oglądając w kółko po dziesięć razy pod rząd ten sam odcinek "Przyjaciół". Moża też sobie strzelić happy shake'a albo zamówić jointa. Są też psylociby zbierane przez lokalesów po drugiej stronie rzeki w okolicach bawolich placków.
No i oczywiście tubing, czyli spływ rzeką na traktorowej dętce, od baru do baru. Trzeba zaliczyć. Prawdopodobnie w sezonie na rzece jest tłok jak na Marszałkowskiej i trwa impreza, ale teraz byliśmy zupełnie sami. Po godzinie moczenia tyłka i wypiciu "wiaderka" zaczyna nam się nudzić.
Motor fajniejszy...
(loundry service - 1 USD za kg)
|