Sunday, May 10. 2009
Vientian jest miastem spokojnym, sennym, jak i cały Laos.
Mają tu łuk triumfalny. Zrobili go w latach 60-ątych z betonu, który kupili od Amerykanów żeby wybudować lotnisko...
Jest też ładną, kameralną świątynię Wat Si Saket, podobno najstarsza w Vientianie (początek XIX w.), w której zgromadzono 2000 figurek Buddy:
I Parlament Laosu w Vientianie się mieści:
A obok Parlamentu stoi Pha That Luang, stupa, symbol Laosu nr 1 (chociaż naszym zdaniem pierwszeństwo ma zielony szyld Beerlao  ):
A my korzystamy z luksusów miejskich, voila:
Tuesday, May 5. 2009
Po przeprawie przez drogę 23 cały dzień leżymy w hotelu i umieramy. Jedyna nasza aktywność to zakup laoklapek, gdyż bartkowe indyjskie obuwie pościgowe utonęło w jednym ze strumieni na drodze 23. Dopiero następnego dnia wsiadamy na motory. Chcemy dojechać do niedawno odkrytej jaskini Khoun Kong Lo - podobno wspaniała.
Na pierwszy nocleg zatrzymujemy się w Thakhek, ładnym postklonialnym miasteczku, pełnym starych, francuskich budynków. Z Thakheku odbijamy na północny wschód, w góry. Miała być fajna droga przez rainforest, ale niestety, spóźniliśmy się. Postawili tamę, zalali większość doliny, budują nową drogę. Z wody wystają już tylko zdychające kikuty drzew.
Następnego dnia dojeżdżamy do jaskini. Spodziewaliśmy się boomu turystów, a tu cicho. Nocujemy w małej, sąsiedniej wiosce, w bambusowej chatce o tajemniczej nazwie "Enjoy Boy"....

(wodociąg)
A sama jaskinia - obłęd. Czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. Rzeka wpływa pod kilkusetmetrową, pionową skałę i płynie przez nią ogromnym, podziemnym korytarzem przez...7 km!!! żeby wypłynąć po przeciwnej stronie. Przeprawa łódką na drugą stronę zajmuje prawie godzinę. Ciemności, tylko co pewien czas mijają nas czółna wypakowane lokalesami z towarem, kozami, krowami. Bo jaskinia jest przede wszystkim szlakiem transportowym pomiędzy oddzielonymi skałami wioskami. W powrotnej drodze nagle zatrzymują łódź. Ups...zgubiliśmy śrubę napędzającą łódkę..Chłopaki zaczynają poszukiwania: jeden nurkuje na dno jaskini po śrubę z lampą górniczą na czole, a drugi stoi na powierzchni i trzyma mu akumulator od tej lampy  . Wprawdzie dalibyśmy radę wrócić z prądem rzeki, ale chłopaki ambitnie przez pół godziny nurkują. Wolimy nurkować niż wiosłować  . W końcu nadpływa inna łódka. Wolimy na hol niż wiosłować  .
Friday, May 1. 2009
Przesuwamy się na północ Laosu.
Bartek postanawia wystawić na próbę moją miłość do niego i do Hondy. Szperał w internecie po różnych forach, nawiązał KONTAKT z zapaleńcami, którzy przejechali Laos na motorach tam i z powrotem i znają się na rzeczy. Jeden z nich polecił, żeby jechać wspaniałą drogą 23, że jest fantastyczna, "just blast".
Offroad będzie...
Miał być i jest, ale w łagodnym wydaniu. Żwir, wertepy, ale spokojnie da się jechać. Przed nami rzeka. Most się jakby trochę zawalił...Za to w pobliżu jest pan z tratwą, dzięki czemu sprawnie przeprawiamy się na drugi brzeg. Zatrzymujemy się na odpoczynek w mikrowiosce. W sekundę zlatują się wszystkie dzieciaki. Sensacja przyjechała! Maluchy speszone, ale ciekawość wygrywa.
Pierwszy dzień offroadu zakończony sukcesem. Docieramy do wsi Toumlan. Idziemy coś zjeść. Widzimy, że przed wejściem właściciel usiłuje obrać kokosa.. Męczy się potwornie, a efekt marny. -"Daj to, chłopie...Patrz, jak to się robi!"- Bartek wykorzystując afrykańsko-andamańskie doświadczenie szybko i sprawnie obiera kokosa. Notowania białego człowieka w środkowo-wschodnim Laosie znacząco wzrastają...

(uprawa lotosów)
Drugi dzień na drodze 23 zaczął się miło, droga żwirowa, ale całkiem całkiem.
Co pewien czas trzeba sforsować strumyk, bo mosty nie wytrzymały próby czasu. Poza tym da się jechać. Mijamy kilka leśnych chałup - pod jedną z nich dziewczyny tkają. Oglądamy się wzajemnie z dużym zainteresowaniem  .
I to by było na tyle miłej przejażdżki, jako że tuż za chałupami droga się pogorszyła. A w zasadzie nie tyle się pogorszyła, ile się po prostu najzwyczajniej skończyła! Została tylko wąska, zarośnięta ścieżynka prowadzącą przez dżunglę. Albo piach po kostki, albo błoto po kolana, albo sterty kamieni, albo krzaki...Co robić, grzejemy dalej po ten "blast" z prędkością 5 km na godzinę.
Robi się skwar, jesteśmy głodni, bo ruszyliśmy bez śniadania uznając, że zjemy coś po drodze w jakiejś wsi. Pierwsza, druga, trzecia godzina, a tu nic - żadnej wsi czy chałupy, tylko dżungla dookoła. Jest delikatnie mówiąc ciężko. Co kilkadziesiąt metrów slalom po kamieniach z przeprawą przez strumień. Bartek w najtrudniejszych momentach przeprowadza oba motory. Zastanawiamy się, czy nie zawrócić. Jesteśmy skonani.Chyba zaczynamy łapać, o co chodzi z tym "blastem". To tak jakby ktoś chciał pojeździć w Polsce na rowerze, wszedł na forum, trafił na Jacka i dowiedział się, że największy czad to przejechać z Kuźnic pzez Kasprowy do Popradu;-).
Po pięciu godzinach, o Boże, nie wierzymy szczęściu, widać chałupy! Jeść dajcie, dobrzy ludzie! Zapraszają nas do środka. Dialogi raczej marne. Próbujemy ze słownikiem o coś pytać, ale wygląda na to, że niewiele rozumieją nawet po laotańsku. W końcu dają żarcie! Wsuwamy po garści najpyszniejszego na świece sticky rice'u i zagryzamy bananem  . Można ruszać dalej.
W brzuchach lepiej, ale droga niewiele się zmieniła. Jedyna rzecz nas ratuje - nie pada i wygląda na to, że już dzisiaj raczej nie popada.

(dalej nie jadę!!!)
O 17 docieramy do rzeki, przez którą jak zwykle jest most, ale zburzony. Wiedzieliśmy o tym, ale uznaliśmy, że znajdziemy jakąś przeprawę. I faktycznie - jest pan z czółnem. Pertraktacje cenowe na piachu i ładujemy się. Motory przyczepiają gumami do mocowania bagaży, my też wsiadamy, a kierownik z kolegą brodząc po pachy w wrącej wodzie pchają ten kram na drugi brzeg. Konstrukcja się groźnie chybocze, łódka robi raz to, co chce kierownik a raz to, co chce rzeka. Uff, wysiadka. Halo, proszę pana, ale to jeszcze nie jest drugi brzeg, tylko wysepka z kamieni! Ok, ok, dalej na piechotę, bo woda jest tylko po kolana. Przeprowadzają motory, przenosimy bagaże. Udało się. Chociaż w czasie przeprawy przemknęła przez głowy myśl, "a niech się w cholerę utopią te motory ...";-).
Jest osiemnasta. Zaraz będzie ciemno. Wyjeżdżamy z doliny rzeki. Jezu! Droga żwirowa! Po 11 godzinach jazdy dojeżdżamy do celu - Muang Phin. Mięśnie nas bolą tak, jakby ktoś w nie gwoździe wbijał. Uuu, jutro to się nie ruszymy...

(meta: pomnik przyjaźni laotańsko-wietnamskiej w Muang Phin)
Tuesday, April 28. 2009
Z Champsaku przeprawiamy się promem na drugą stronę Mekongu, żeby się dostać do dobrej drogi. Potem lecimy 130 km do Si Phan Donu, czyli wysepek na Mekongu, przy samiutkiej granicy z Kambodżą. Podjeżdżamy do brzegu, zaczynamy organizować transport rzeczny dla naszych maszyn. Organizację rozpoczynamy od wypicia piwka w nadbrzeżnej budzie. Obok chłepcze kawę białas. Dziennikarz, jeździ sobie po świecie i historie różne pisze. Na wyspach zasiedział się już rok...Pyta, skąd jesteśmy.
-"Poland? Polak Węgier dwa bratanki!"
- "Igen!Lengyel Magyar ket jo barat!" - ripostujemy chórem  ))
Gadu, gadu, generalnie, jak się nam uda dojechać do Tajlandii, mamy się zatrzymać u Gabora w Chang Mai  .
Wreszcie ładujemy się na "prom". Na wyspie cisza i spokój, jeszcze nie ma elektryczności, ale to kwestia czasu - bo widzimy, że trwa montowanie drutów. Znajdujemy sobie bambusową chałupę nad Mekongiem, z obłędnym widokiem na okoliczne wysepki, poleconą przez Gabora. Wysepek są faktycznie tysiące - od takich dwa-na-dwa metry, które toną podczas pory deszczowej, po kilkukilometrowe.
Spotykamy naszych Kambodżano-Francuzów, którzy oddali motory w Pakse i na wyspy dotarli pekaesem. Objeżdżamy razem wyspę. Piękne wodospady, niewysokie, ale ciągną się przez kilka kilometrów. Piaszczyste plaże, woda 30 stopni. Wynajmujemy łódź i jedziemy w miejsce, gdzie można zobaczyć rzeczne delfiny. Faktycznie są! Trochę bardziej senne, niż normalne delfiny (jak zresztą cały Laos), wynurzają się tylko na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza, i siup, z powrotem na dno.
A poza tym huśtamy się w hamakach, czytamy, w Mekongu się schładzamy, bloga uzupełniamy...

(przeprawa nr 1, z Champsaku)

(przeprawa nr 1, c.d.)

(przeprawa nr 1, c.d.)

(przeprawa nr 1, c.d.)

(przeprawa nr 1, c.d.)

(przeprawa nr 1, c.d.)

(przeprawa nr 2 - na wyspy)

(przeprawa nr 2, c.d.)

(przeprawa nr 2, c.d. - prądu na wyspie jeszcze nie ma, ale już jadą lodówki...)

(przeprawa nr 2, c.d.)

(przeprawa nr 2, c.d.)

(pofrancuski most pomiędzy wysepkami...

...dla francuskiej ciuchci)

("Nie walcz z prądem")

(muszki)

(powrót z wyspy)
Saturday, April 25. 2009
Z Pakse przenosimy się wolno w kierunku Si Phan Don-u, czyli Czterech Tysięcy Wysp. Ale żeby nie było za prosto, nie wybieramy głównej drogi, tylko jedziemy naokoło, drugą stroną rzeki, przez Champsak. Nie jest łatwo. Droga w trakcie budowy, ogólnie piach, błoto, wertepy i upał. Ślisko. Zaliczam glebowanie. Na szczęście nic groźnego, trochę nadwyrężone lusterko i kilka siniaków. W Champsak postanawiamy zanocować, przy okazji oglądamy pobliską świątynię Khmerów - ślicznie położoną, na górze romantycznie Penisem zwanej.
Wednesday, April 22. 2009
Po tygodniu drogi będziemy atakować pierwszą granicę z Laosem, Bo Y.
Pniemy się pod górę, w końcu jest przejście. Najpierw Wietnamczycy sprawdzają paszporty. Ok, możecie wyjeżdżać. Przechodzimy następnie do budki celników wietnamskich. Urzędnik z okienka ma jakieś wątpliwości co do motorów, leci po szefa. Szef pyta nas, czy mamy dowody rejestracyjne. Mamy, o, proszę, dwa. Świetnie, to dobrej drogi życzymy! A jakieś papierki dla motorów, nic nam nie dacie? Nie, nie trzeba, jedźcie. Więc sobie jedziemy.
Teraz kolej na Laotańczyków. Widzimy, że ludzie idą do domku celników po jakieś papiery. To my za nimi. Przedstawiamy sytuację: mamy dwa własne motory kupione w Wietnamie, chcemy nimi przejechać przez Laos do Tajlandii, więc potrzebujemy od was papier, że wjeżdżamy legalnie do Laosu, żeby nie było potem problemów na granicy Tajskiej. -"Dobrze, wjeżdżajcie". -"Ale my chcielibyśmy jeszcze papier, np. taki"- tu pokazujemy zezwolenie na impotrt i przewóz motoru przez Laos, które znaleźliśmy na jakimś formum internetowym, podobno wymagane przy opuszczaniu Laosu. Oglądają. Długo trwa, zanim udaje nam się wyjaśnć, że to nie jest dokument dotyczący naszych motorów, tylko przykład tego, co chcielibyśmy od nich uzyskać.
Czekamy w makabrycznym upale ze trzy godziny. Raz na pół godziny wykonują jakiś telefon w naszej sprawie. Wreszcie ostatecznie mówią nam, że żadnego dokumentu nie wystawią, bo generalnie to nie można wjeżdżać do z Wietnamu do Laosu motorem, ale wszyscy wjeżdżają, więc żebyśmy sobie po prostu wjechali, pozwiedzali, a potem wrócili do Wietnamu. A jak koniecznie chcemy jakiś papier, to żebyśmy się zgłosili do urzędu komunikacyjnego w Attapau, 100 km od granicy.
Odpuszczamy. Podbijamy paszporty i wjeżdżamy do Laosu! Plan minimum wykonany! Jak potem wpuszczą nas do Tajlandii, to świetnie, a jak nie, to też dobrze, wrócimy pozwiedzać północny Wietnam.
Po przekroczeniu granicy wszystko wygląda inaczej. Jedziemy 110 km wspaniałą, pustą, górską drogą. Nikt nie trąbi, nie wyprzedza. Po obu stronach drogi piękny tropikalny las. Podoba się nam w Laosie!
Dojeżdżamy do Attapau - stolicy prowincji. Fajna stolica - trzy drogi z drewnianymi domkami, miasteczko raczej śpi...
Rano podejmujemy ostatnią próbę wyegzekwowania papierów. Zaliczamy chyba z osiem urzędów - od urzędu komunikacji, przez policję, aż po rządowe biuro turystyczne i jeszcze parę innych. Od Annasza do Kajfasza. Każdy kombinuje, gdzie nas tu wysłać, żeby zepchnąć problem. Na zakończenie trafiamy do jakiejś placówki celnej. - "Idźcie z tym na policję! -"Byliśmy". -"To do urzędu komunikacji!" "Byliśmy"! -"To do urzędu gminy!" -"Byliśmy"...itd. Uuu, niedobrze, wygląda na to, że już nie ma gdzie nas odesłać  . Czekamy z godzinę. Telefonują. Wreszcie obwieszczają: nie dostaniemy żadnych papierów, generalnie to powinniśmy wrócić do Wietnamu. Do Tajlandii raczej nas nie wpuszczą.
Się pożyje, się zobaczy
|