Wednesday, June 10. 2009
I koniec. Wstawiamy ogłoszenie na stronę internetową ekspatów w Hanoi, że chcemy sprzedać motory. Telefon się rozdzwania. Spotykamy się z ludźmi, pokazujemy motory, negocjujemy. Ostatecznie puszczamy nasze supersprzęty ze stratą 350 zł od motoru. Zamortyzowały się .
A w międzyczasie wałęsamy się po upalno-wilgotnym, zatłoczonym, gwarnym Hanoi. Jeziora w środku miasta, wąskie, kolorowe ulice pełne postkolonialnych kamienic, miliony tanich knajp z pysznym jedzeniem, kawiarnie.
(nasza stołówka)
(ryżowe naleśniki z mięsem się robią...
...i gotowe)
(pierożki wszelakie)
(deser z mrożonego kokosa)
No i oczywiście Bia Hoi - czyli wiecznie przepełnione uliczne kufloteki z tanim, świeżym lokalnym piwem (poniżej 1 zł od kufelka).
Zaliczamy również atrakcje turystyczne:
One Pilar Pagoda:
Świątynię z pierwszym wietnamskim uniwersytetem:
("Długo jeszcze będziemy zwiedzać świątynię, Martuszku?")
Wodne kukiełki. Podobno to dla dzieci, ale na widowni raczej same takie przerośnięte siedziały ;-):
A na zakończenie idziemy odwiedzić wodza w lodówce. Wódz jest taki, że HO HO!
Żegnamy Indochiny, czas się powoli teleportować w stronę wysp Marshalla, na najdłuższe w tym tysiącleciu zaćmienie słońca.
Friday, June 5. 2009
Park Babe jest ładny: jezioro otoczone porośniętymi tropikalnym lasem górami. Zjadamy śniadanie w pobliskiej wiosce, gdzie właśnie odbywa się targ: mają teraz wyraźnie sezon na owoce lichi. Objeżdżamy okolicę. Ładnie, pusto, spokojnie.
Po południu siedzimy sobie nad jeziorem i nagle widzimy, że płynie łódka z ledwo żywą blondynką i motorem...Wygląda tak, jak my wczoraj. Bartek podchodzi do brzegu i krzyczy do niej: "heloł"! Nawet nie podnosi wzroku, zero reakcji, mina pt.:"Dajcie mi święty spokój, niczego nie kupię, byle tylko nie do następnej łódki". W końcu podnosi wzrok - zarejestrowała wreszcie, że "heloł" krzyczał Bartek, a nie lokalesi . Katie uczy angielskiego w Hanoi i wybrała się na weekend motorem do Babe..drogą 279... .Nauczyła się trochę wietnamskiego, opowiada nam swoje konwersacje z podróży po wioskach: "Skąd jesteś? Z Anglii? A czy tam kobiety też muszą zbierać ryż?" Podaje nam też namiar na stronę ekspatów z Hanoi, gdzie możemy zamieścić ogłoszenie o sprzedaży naszych motorów - jak się okazało potem, strzał w dziesiątkę.
Thursday, June 4. 2009
Powoli zbliża się koniec motowycieczki, zaczynamy kierować się w stronę Hanoi. Ale na pożegnanie Hond postanawiamy jeszcze przejechać przez Park Narodowy Babe, drogą nr 279. Jak wiemy z doświadczenia, drogi, których numerek zawiera 2 i 3, bywają trudne (droga 321 w Chinach, droga 23 w Laosie)...Ale tym razem jest tylko dwójka, więc spokojnie, jak gdyby nigdy nic, ruszamy w trasę. Początek drogi uroczy - Wietnam w wersji laotańskiej: puste wiejskie drogi, słomiane chałupy.
Drugiego dnia robi się ciężko. Kończy się asfalt, brniemy ze trzy godziny przez bagnisko. Wreszcie po południu pojawia się normalna droga. Zostało z 60 km do celu. Eee, teraz to już pójdzie łatwo. Zjadamy zupkę i wyluzowani mkniemy sobie dalej. Upsss...przed nami tama, której nie ma na mapie... Upewniamy się - do Babe to tędy? Tak, tędy. Więc jedziemy. Droga coraz gorsza. Czy na pewno do Babe to tędy? Tak, prosto. Jedziemy prosto...i nagle droga się kończy i wpada do jeziora. Po raz kolejny, skonani, żartobliwie pytamy - czy do Babe to tędy ;-)? Tędy, łódką.... Faktycznie, w miejscu, gdzie na naszej mapie wiedzie droga 279, płynie sobie teraz woda. Najwyraźniej okolica została zalana przez tamę. Zaraz zajdzie słońce. Co robić, pakujemy motory na łódkę i płyniemy. Po 30 min przybijamy do brzegu, tuż przed wodospadem. Czy to Babe? Tak, Babe. Ale najpierw trzeba wprowadzić motory pod nachylony pod kątem 45° zabłocony, śliski pagórek. Bartek dodaje gazu, chłopaki od łódki pchają z tyłu... Nareszcie, jest wyasfaltowana ścieżka. Ruszamy, mijamy wodospad...a tu zaczyna za nami biec chłopaczek wykrzykując: Babe? Take a boat! No chyba żart jakiś, przecież już wzięliśmy boat do Babe. Nie, ta ścieżka zaraz się kończy, jak chcecie do Babe to musicie wziąć następną łódkę - i rzuca astronomiczną cenę. Prędko się decydujcie, bo już po zachodzie, jak teraz nie wyruszymy to już was dziś nie zabiorę. Próbujemy negocjować, lecz nasza pozycja jest, jakby to powiedzieć, nie najlepsza: po zachodzie, możemy albo jechać, albo przenocować w lesie, ale jutro i tak trzeba będzie - w tą czy z powrotem - płynąć. Szybka decyzja: płyniemy dziś. Trochę zbiliśmy cenę. I zapowiadamy kierownikowi, że zapłacimy mu tylko wtedy, jak dowiezie nas do miejsca, gdzie będzie można się przespać. Odpływamy, jest już ciemno. Nad nami księżyc w pełni, rzuca tajemnicze cienie na góry i rzekę. Na obu brzegach iskrzą się miliony świetlików. Zaczyna unosić się mgła. Aż ciarki przechodzą, tak pięknie. Po godzinie wysiadka. Są jakieś domki, napis Babe National Park. Udało się...Za to pan łódkowy przejęty zapowiedzią, że ma nas dowieźć "do dużego pokoju", wysiada z nami i szuka noclegu
Friday, May 29. 2009
Dien Bien Phu to miejsce, gdzie Wietnamczycy zadali ostateczny cios kolonialnej potędze Francji. Można obejrzeć francuskie czołgi, cmentarze poległych, wzgórza z okopami, na których toczyły się najcięższe walki.
Wydawałoby się, że tak słynne historyczne miejsce powinno obfitować w hotele, knajpy i inne turystyczne atrakcje, a tu nic. Kilka podupadłych, obskurnych guesthousów i trzeba się porządnie naszukać, żeby znaleźć coś do jedzenia. Do tego dają średnio smaczne, mało i drogo.
I kantują! Trzy razy dopisują nam do rachunków dodatkowe pozycje albo liczą podwójną cenę, pani w hotelu rano nie pamięta, na jaką kwotę się umówiła poprzedniego dnia.
Zła aura panuje w Dien Bien Phu. Ale jest jedna fajna rzecz - mają własne lokalne browary. Rozstawiają na ulicy po robocie stoliki i całe miasto wpada na kufelek świeżego piwka. Dobre.
(cmentarz poległych Wietnamczków)
(bojowy rower transportowy - zabierał 345 kg na raz!)
|