Lądujemy w Manili na Filipinach, mamy tu tylko dwa dni, zanim ruszymy na Pacyfik.
Leje. Wieje. Pora deszczowa. Prawdziwa.
Za to mają super fajne jeepny, czyli blaszane, kolorowe przedłużone jeepy do wożenia ludzi. Są też motory z boczną budką dla pasażera. Chlapie w nich w środku.
Mimo niesprzyjającej aury robimy wycieczkę na wulkan Taal, 60 km od Manili. Taka ciekawostka: wulkan jest położony na środku jeziora, a w środku krateru ma kolejne jezioro, a na środku tego jeziorka mikrowysepkę. PKS dowozi nas do skrzyżowania, skąd łapiemy stopa. Na dachu ciężarówki, przemoczeni do suchej nitki, dojeżdżamy nad jezioro. Potem na łódkę, potem wspinaczka na krater. Mamy szczęście - pod szczytem przestało lać i widać jezioro. Ładnie tu, wkoło unoszą się siarczane opary.
(jednorazowy bilet na przejazd TAM)
Kolejnego dnia, czekając na wieczorny samolot, szwędamy się po Manili. Ogólnie miasto nie zachwyca. Takie jakieś nijakie. Ani nie jest brzydkie, ani ładne. Ale może to kwestia pogody...
(Wot i Pacyfk)