Tuesday, August 11. 2009
Po godzinie podskoków na falach lądujemy na Atolu Arno. Nie da się ukryć, że miejsce bajkowe. Ludzie - jak to na Marszalach, żyją i przemieszczają się w zwolnionym tempie.
Na Arno mieszka Michael - amerykański nauczyciel. Stara się zrobić coś dla wyspiarzy, ale idzie ciężko. "Chciałem im wybudować boisko do koszykówki, bo widzę, że lubią grać. Załatwiłem beton, pogoniłem facetów do roboty. Wylaliśmy boisko. Potem wyjechałem do domu na dwa miesiące, w tym czasie chłopaki mieli dokończyć robotę. Wracam - a boisko jest dokładnie w takim stanie, w jakim je zostawiłem. Pytam, czemu nic nie zrobili. A ci odpowiadają, że jak byłem, to dostawali ode mnie jedzenie w czasie roboty, to mogli pracować, a tak za darmo to przecież nie będą harować... Wściekłem się i tłumaczę, że ja tego boiska nie potrzebuję, że to przecież dla nich i ich dzieci robimy! Nie specjalnie do nich to chyba dotarło..."
Pytamy, z czego tu ludzie żyją. Ano jedyną rzeczą, jaką wytwarzają, jest kopra, czyli wysuszone łupiny kokosów, z których potem wyciska się olej. Koprę sprzedają jedynemu lokalnemu przedsiębiorcy i dostają za to kilka dolarów, które potem mogą wydać w małym, jedynym sklepiku, będącym własnością...tego samego przedsiębiorcy  .
Ale do rzeczy. Przypłynęliśmy tu przecież nurkować. Dogadujemy się z właścicielem łódki i obiecuje nas zawieść na rafę tam, gdzie zawsze nurkują Japończycy... Pakujemy sprzęt i w drogę. Przy okazji objeżdżamy cały atol. Chyba jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widzieliśmy. A nury - takie jak trzeba: nienaruszona rafa, rekiny, żółwie...
Po trzech dniach żegnamy Ulę, Jacka i Podgóra, którym się skończyły wczasy i wracają do Polski. A my rozstawiamy namiot na plaży, zamawiamy z Majuro dodatkowe butle nurkowe i zostajemy, żeby jeszcze przez kilka dni nacieszyć się wyspami Pacyfiku.
11 sierpnia wracamy do Azji Środkowo-wschodniej.

(młoda murena)

(kolacja)

(awionetka, która wylądowała w Majuro po 17 godzinach lotu z Ameryki Południowej)
Monday, August 3. 2009
Znowu jesteśmy w Majuro. Potrzebny nam dzień serwisowy: trzeba wyprać i wysuszyć, zorganizować nurkowanie. Dla oszczędności logujemy się w pięć osób w jednym hotelowym pokoju: w dwie minuty powstaje przytulne gniazdko  .
Wieczorem mają festyn. Rozstawiona scena. Zbiera się całe Majuro. A na scenie...cuda - wianki. Kolejno popisują się różne miejscowe zespoły wokalne, taneczne, sportowe. Te, które występują jako pierwsze, prawdopodobnie wcześniej przygotowały się do występu. Ale każdy kolejny wygląda coraz bardziej spontanicznie, na zasadzie "Kaziu, a może i my byśmy teraz zatańczyli"! Nikt się nie stresuje, nie ma tremy, wszyscy się świetnie bawią. Nasze faworytki - zdecydowanie dziewczyny z "Long Island Aerobic Team";-).
Szukamy bazy nurkowej. Jest jedna, japońska, żądająca 160 USD za jednego nurka od osoby. Nie chcą negocjować. Przegięcie.
Szukamy dalej. W końcu namierzamy Mata: Amerykanina, który trudno stwierdzić, czym się zajmuje, ale m.in. ma trochę sprzętu nurkowego, butle, sprężarkę. Iść z nami na nurki nie chce mu się, bo właśnie wrócił na Majuro i stęsknił się za swoją ze 40 lat młodszą śliczną czwartą marszalską żoną...Pokazuje, gdzie możemy sami zanurkować z brzegu. Pożyczamy od niego butle i brakujący sprzęt za symboliczną kasę i jedziemy na znany nam już koniec Majuro.
Niestety, morze jest bardzo wzburzone, nie udaje się nam przejść z brzegu po rafie od strony oceanu, w miejscu opisanym przez Mata. Robimy płytkiego, próbnego nurka od strony zatoki. Niestety, jak to od strony zatoki, słaba widoczność, niewiele lepiej niż w polskim jeziorze. Postanawiamy na kolejne dni wynająć więcej butli, przepłynąć lokalnym transportem na sąsiedni Atol Arno i tam skołować od lokalesów łódkę, która zawiezie nas na fajną rafę.

(Heloł, łi ar dajwers...from...ze łoter...  )
Saturday, August 1. 2009
Z Namdriku nie lecimy z powrotem prosto na Majuro, ale wysiadamy na Atolu Jaluit. Zatrzymaliśmy się tu już wcześniej statkiem w drodze na zaćmienie, jednak nie zdążyliśy wtedy zobaczyć wyspy. Pytamy, czy widzieli tu zaćmienie.
-"Chmury były, padało prawie..."
Idziemy na ryby! Na tuńczyki! A jak to się robi? Ano najpierw trzeba skołować człowieka z łódką z silnikiem. Dogadujemy się i następnego dnia wyruszamy wielokrotnie przemalowywaną, drewnianą łupiną na połów...Wypływamy poza atol. Nagle widzimy, że nad powierzchnią krąży stado ptaków: znak, że pod wodą kręci się ławica małych ryb. Ptaki żerują na nie "od góry", a tuńczyki "od dołu". Rozwijamy szpule z grubą żyłą z wielgachnymi woblerami, wyrzucamy za łódź i przepływamy przez środek ptasiego kłębowiska. Minuta i...jest! Podgór ma rybę! Wyciąga pierwszego, pięknego żółtopłetwnego tuńczyka. Nawet nie zauważył, jak w trakcie walki żyłka przepaliła mu spodnie . Wyrzucamy kolejny raz ...i znowu mamy! I znowu! O, ta chyba się urwała..A nie, znowu ciągnie. Walczy straszliwie, ledwo można utrzymać. "To musi być rekin"-orzeka Kierownik. Gdy już prawie udało nam się wydobyć zwierza, linka znów się luzuje, przy łódce śmiga nam tylko sylwetka odpływającego rekina. Na powierzchnię wyciągamy... odgryziony łeb ryby! Rybsko najpierw chwyciło naszą przynętę, potem rekin zeżarł złapane rybsko  .
Łączny wynik polowania: 12 tuńczyków. Z głodu nie umrzemy...
Ryb jest za dużo, więc postanawiamy część sprzedać. 5USD za sztukę. Za sprzedane ryby zwróciło nam sie w 50% za paliwo 
Wieczorem robimy sashimi. I steki. I jeszcze raz sashimi...A potem dla odmiany zjadamy sobie trochę tuńczyka...
Na Jaluicie można znaleźć sporo pozostałości z II Wojny. Japońskie działa, bunkry...

(lej po bombie)

(check-in desk)
Monday, July 27. 2009
Wieczorem po zaćmieniu statek dopływa do malutkiego atolu Namdrik. Niestety, jest odpływ; jeśli chcielibyśmy wydostać się od razu na ląd, trzeba byłoby przejść ze 200 m w ciemności po ostrej, śliskiej rafie, z tobołami... Zostajemy więc do rana na statku.
Nareszcie o świcie lądujemy na plaży. Dowiadujemy się, że nasz kapitan złapał kolejną fuchę, w związku z czym chce jak najszybciej obskoczyć wyspy, bez postojów i wrócić czym prędzej na Majuro. Mamy chwilowo zdecydowany przesyt statku, zwłaszcza, że wygląda na to, że nie będziemy mieli szansy obejrzeć odwiedzanych wysp, co - oprócz zaćmienia - było przecież naszym celem. Jest czwartek. We wtorek ponoć odleci z Namdriku samolot na Majuro. Statek odpływa, my zostajemy...
Namdrk jest końcem świata. Mieszka tu 600 osób, z czego ponad połowa to dzieci. Nie ma tu samochodów, ludzie przemieszczają się rowerami albo małymi żaglóweczkami. Co jakichś czas przylatuje tu nieduży samolot albo przypływa statek.

(stocznia)
Poznajemy mera Namdriku, który zresztą płynął z nami statkiem. Pytamy, ilu turystów rocznie tu dociera. "No, w zasadzie jesteście pierwsi..." Zaprasza nas do swojego domu na noc, przynosi jedzenie. Nie chcemy jednak nadużywać gościnności i po kupieniu u agenta (w osobie pani ze sklepiku) biletów na powrotny samolot przenosimy się na bezludny kraniec atolu nieopodal pasa startowego. A tam wylegujemy się na plaży, snorklujemy, zrywamy kokosy albo łowimy ośmiornice. Czasem przyjdą rybacy i dadzą nam ryby...Bartek pyta: "How much?" A rybak na to: "Five" i daje 5 ryb  . O zapłacie nie ma mowy. Odkrywamy też, że obok "terminala" są zbiorniki do łapania deszczówki. Znajdujemy kawałek rury i dzięki temu mamy dostęp do słodkiej wody.

(przed biurem linii lotniczych)

(wodociąg  )
W końcu, po 5 dniach idziemy na znane nam już dobrze lotnisko. Pusto. Zaczynamy się obawiać, że samolotu jednak nie będzie. Już prawie zwątpiliśmy ale nagle pojawają się ludzie. Samolot powinien jednak przylecieć. Pozpoczynamy check in. Szefowa przynosi pod pachą wagę, taką jak z łazienki. Najpierw musimy zważyć się my, potem nasze plecaki. Zafurczało, przyleciał samolot!

(czekamy...)

(wieża kontroli lotów)
Wednesday, July 22. 2009
Kili to maleńka wysepka, dawniej bezludna, na którą w latach siedemdziesiątych przesiedlono ludzi z objętego próbami nuklearnymi atolu Bikini.
Nie ma portu. Statek staje na kotwicy, a po towar (w tym kurczaczki pysznie pachnące) i ludzi podpływa z brzegu łódka. Wysiadamy na plaży. Ciemno. Podchodzi do nas trzech lokalnych policjantów. Początkowo traktują nas podejrzliwie, chcą rewidować bagaże. Na pobyt na Kili podobno trzeba mieć specjalne pozwolenia... Rozmawiamy, tłumaczymy, że przyjechaliśmy obejrzeć zaćmienie słońca, odpłyniemy ze statkiem, który ma stać na Kili do jutra wieczorem. Policjanci postanawiają dać nam pokoje do spania żebyśmy mogli odpocząć po podróży. Podjeżdżają nawet po nas pickupem. Noc spędzamy w luksusie  .
Następnego dnia śpimy długo. Robimy spacer po wyspie. Miejsce niezbyt przyjemne. Całe Kili wypełnione jest identycznymi, ciasno upchniętymi domkami przesiedleńców. Podobno żyją z nieustającej pomocy amerykańskiej, za nic nie muszą płacić, dostali nawet darmowy internet w każdym domku...Z drugiej strony trochę ropokurczaka i domków z tektury to mikroułamek budżetu prób jądrowych.
Powoli przygotowujemy się do zaćmienia, które ma nastąpić za trzy godziny. Nagle puka do nas pan: statek odpływa! A to się chłopaki pospieszyli! Kombinujemy, co robić. Jeśli zostaniemy, utkniemy na Kili. Jeśli popłyniemy, to jest ryzyko, że wyjdziemy za pas zaćmienia. Robimy szybkie kalkulacje: prędkość i kierunek statku...Wychodzi jednak, że nie powinniśmy wypłynąć z pasa przed zaćmieniem. Wracamy na statek. Tym bardziej, że nad Kili gromadzą się chmury.
Płyniemy znowu, pogoda dobra. Kapitan i kilku bardziej rozgarniętych pasażerów patrzy przez przyciemnione szybki na znikającą tarczę słońca. Pozostali zupełnie nie zainteresowani. Wreszcie, o 15.45 znika całe słońce...Ciemnieje, widać pojedyncze gwiazdy...Część pasażerów trochę przestraszona, chowają głowy pod koszulami...
Sukces po raz kolejny! Było to najdłuższe zaćmienie słońca w XXI wieku, u nas trwało przeszło 4,5 minuty!

(strach jest...)
Tuesday, July 21. 2009
W poniedziałek rano dzwonimy do kapitana. "Przyjeżdżajcie, odpływamy!". Stawiamy się w porcie. Statek ma płynąć przez Jaluit, Kili (tu najlepiej byłoby oglądać zaćmienie), Namdrik, Ebon i stamtąd po ok. 2 tygodniach powrócić na Majuro. Rejs opłacony jest przez Unię Europejską, a podstawowy cel to przewiezienie solarpaneli na atol Namdrik. Ale oczywiście przy okazji każdy chce zrobić swój mały biznes i zapakować na statek trochę dodatkowego towaru czy pasażera. W efekcie wokół statku kłębi się tłum kolorowy. Czekamy jeszcze wiele godzin, zanim wreszcie statek wypchany po brzegi ludźmi i towarem wszelakim, w tym kontenerami paliwa i mrożonych kurczaków drugiej świeżości, wypływa w morze.
Ludzie porozkładali się po całym pokładzie statku. Każdy szuka skrawka powierzchni, na którym spędzi kolejne dziesiątki godzin rejsu. Wygląda to trochę jak obóz uchodźców. Kurczak zaczyna coraz mocniej dawać o sobie znać. Miesza się z zapachem paliwa... I tak przez długie godziny towarzyszy nam niezapomniany, unikalny wyziew ropokurczaka... Metodą drobnych kroczków zakładamy bazę na mostku kapitańskim. Jesteśmy trochę atrakcją, więc traktują nas w uprzywilejowany sposób. Co godzinę zapraszają nas na jedzenie...oczywiście w menu króluje kurczaczek  . Nocą rozkładamy legowiska na zewnątrz, ale po chwili budzi nas deszcz. Uciekamy do środka. Noc mija znośnie.
Po południu kolejnego dnia docieramy na Jaluit. Stąd można już oglądać zaćmienie. Jednak kapitan decyduje, że nie zostają na noc na Jaluicie, rozładowują towar i szybko ruszają na Kili. Krótka narada: nie zostajemy na Jaluicie płyniemy dalej z nimi...
Sunday, July 19. 2009
Stało się. Wieczorem 17 lipca lądujemy w Majuro, stolicy wysp Marshalla. Majuro jest cienkie i dłuuugie: czterdzieści kilka km długości i ok. 100 m szerokości. Słowa "przecznica" mogliby tu nie zrozumieć...
Następnego dnia odbieramy z lotniska Ulę, Jacka i Podgóra, którzy dobili do nas po tygodniowym pobycie na Hawajach. Zaczynamy poszukiwania transportu, który zabrałby nas na wyspę Jaluit albo Kili, skąd można będzie zobaczyć zaćmienie słońca. Trafiamy do portu. Mówią nam, że dziś odpłynie statek, który raz na kilka miesięcy rozwozi towar na okoliczne atole. W życiu trzeba mieć szczęście. Robimy zakupy na podróż, jesteśmy gotowi do wyruszenia. Czekamy i czekamy, aż w końcu decydują, że statek dziś nie odpłynie, bo nie zdążyli go załadować. Jutro też raczej nie popłynie, bo, jak wyjaśnił kapitan "Tu ludzie nie są przyzwyczajeni do pracy w niedzielę". Prawdopodobnie wyruszą w poniedziałek. Kupujemy lokalną kartę telefoniczną, bierzemy numer do kapitana. Jedziemy na koniec atolu na plażę nocować pod namiotami. Będziemy kontaktować się telefonicznie z kapitanem i jakby co szybko zwiniemy się i stawimy w porcie.
Tymczasem przez dwa dni lenimy się na plaży.

(Aleksander z Rosji - prowadzi stronę www ze strefami czasowymi i też szuka opcji obejrzenia zaćmienia)

(zakupy breadfruit'a - marszalska odpowiedź na kartofelki)
|