Friday, August 21. 2009
Dosyć tych atrakcji, postanawiamy zboczyć nieco z turystycznej trasy i poeksplorować po swojemu. Mapy Borneo są niestety tragiczne, pozostaje rozpytywać o drogę miejscowych. Mamy zamiar dotrzeć bocznymi górskimi drogami do Pekan Sook i stamtąd wrócić naokoło do Kota Kinabalu. Pokazujemy, którędy chcemy jechać. Ludziom trudno zrozumieć, po jaką cholerę wybieramy boczne, kiepskie drogi, skoro do Kota Kinabalu prowadzi piękna autostrada .
Po dniu jazdy żwirową, wyboistą drogą jesteśmy w Pinangah. Coś się Bartkowi w motorku telepie, podjeżdżamy do sklepiko-warsztatu zapytać, czy mają śrubkę. Uśmiechnięty pan operujący nienaganną angielszczyzną wysypuje nam na stół cały arsenał śrubek.
-"Z Polski jesteście? Ojczyzny Wałęsy, który zaprowadził demokrację w Europie Wschodniej?"-zagaduje. Potem jeszcze chwilę dyskutujemy o sytuacji politycznej Rosji. Uszom nie wierzymy. Skąd on u diabła wziął się w tej dziurze? Ano okazuje się, że uczył się w anglikańskiej misji, a poza tym lubi czytać i wiedzieć, co się dzieje na świecie.
Wypytujemy o drogę do kolejnego naszego punktu, Keningau. "Hmm, powinniście dać radę, najlepiej jednak odwiedźmy mojego znajomego w sąsiedniej wiosce, on ma swój biznes i często jeździ do Keningau, to powie wam dokładnie, jak się jedzie, będziecie mogli u niego zanocować i rano ruszyć dalej. Jedziemy. Niestety, pana przedsiębiorcy nie ma w domu. Za to u sąsiadów impreza. Mają dzisiaj - jak się dowiadujemy - "drinking session". Zostajemy zaproszeni. Drewniana chałupa na palach, w środku jedna wielka izba ze stołem zastawionym podejrzanymi przysmakami, a wkoło stołu ludzie sączą z wielkich dzbanów przez długie słomki zajzajer. Jak się wypije swoją porcję, trzeba dolać do dzbana szklankę wody. Najlepiej też zatkać pijącemu nos, żeby nie ściemniał i wypił całą porcję.
Po jakichś dwóch godzinach zabawy wraca nasz przedsiębiorca. Dostajemy kolejny posiłek. Potem pyta,czy mamy ochotę na kąpiel przed snem. Pewnie, że tak. To idźcie za mną. To tu: pokazuje na rzekę .
Następnego dnia rysuje nam na kartce mapę, jak dojechać do Keningau. Droga powinna być przejezdna. Wprawdzie padało, ale nie za mocno, więc rzeki, które musimy pokonać po drodze, powinny być w miarę płytkie.
Początek miły. Rzeka po kolana, da się przejechać. Ale po kilku kilometrach zaczyna się grząskie błoto. Do tego górzyście. Motory ślizgają się jak na lodowisku. Na domiar złego mój ma źle ustawione amortyzatory, glina dostaje się pod błotnik i blokuje koło. Trzeba wydłubywać je co 10 minut. Ustalamy, że popróbujemy jeszcze przez godzinę, jak się nie polepszy, wracamy. Na szczęście mija nas pikup. Kierowca obiecuje, że za jakiechś 7 km powinno się poprawić. Faktycznie, lepiej. Wieczorem zmęczeni ale zadowoleni dojeżdżamy do Keningau. Stąd już łatwo będzie wrócić do Kota Kinabalu, oddać maszyny i przenieść się na Jawę, na długo wyczekiwane spotkanie...
(mapa)
(wydłubywanie błota)
(początek asfaltu)
Wednesday, August 19. 2009
Jak powszechnie wiadomo, Borneo to endemiczna kraina, pokryta lasem tropikalnym i dziwacznymi zwierzakami. Niestety, rzeczywistość wygląda nieco gorzej. Większość lasów wykarczowano pod uprawę palmy olejowej. Las przetrwał już tylko w parkach narodowych.
Mamy wielką ochotę zobaczyć trochę tych borneostworów, zwłaszcza małpy nosacze. Wyszukujemy stosowne miejsce (Labuk Bay Proboscis Monkey Sanctuary) i jedziemy tam z duszą na ramieniu, nie obiecując sobie zbyt wiele, spodziewając się tłumu turystów i zoo w stylu "rezerwatu" pandy w chińskim Chengdu.
W międzyczasie niespodzianka. Po Laosie i Wietnamie, gdzie można się zaopatrzyć w paliwo w każdej najmniejszej wiosce, nie martwimy się o tankowanie. Jak zobaczyliśmy, że wskaźnik paliwa zjechał do czerwonej kreski, zaczęliśmy rozglądać się za stacją. A tu nic. Najbliższa podobno za...40 km. Mamy problem. Zatrzymujemy się i pytamy po chałupach, czy by nie odsprzedali nam trochę benzyny - bez skutku. U mnie zostało jeszcze na kilka kilometrów, Bartka motor stanął. Wreszcie mówią nam, że za kilometr powinna być mała stacyjka. Holuję Bartka, wreszcie jest pan sprzedający benzynę z butelek . Ale kończy się mu zapas. Bierzemy wszystko, co ma, wystarczy, żeby dojechać do większej miejscowości. Tam tankujemy do pełna, dodatkowo kupujemy sobie po dodatkowym kanistrze na drogę.
Dojeżdżamy do bramy parku. Żwirowa droga, pusto, wkoło las, ładnie. Strażnicy proponują nam, żebyśmy się zatrzymali w guesthousie położonym na terenie parku. Cena o dziwo przystępna, miejsce czarujące: drewniane pomosty i domki pomiędzy mangrowcami, hamaki. Zostawiamy motorki i bagaże i idziemy oglądać nosacze. Owszem, nie jest to dziki park, a małpy najlepiej podziwiać z pomostu jak przychodzą na dokarmianie, ale widok i tak przecudny. Małpy żyją w stadach, składających się z jednego dużego samca z długaśnym nosem i hiszpańskim kołnierzem i grupki mniejszych pań z zadartymi nosami.
Robią nosowe "EEE".
(profanacja)
Poza nosaczami można zobaczyć jeszcze inne małpiszony, ptaszyska (hornbill), wiewióry...
Po nosaczach jedziemy jeszce dalej 20 km zobaczyć słynny Sepilok Orangutan Rehabilitation Centre, gdzie przystosowuje się do życia w naturze małpie sierotki łojąc przy tym kupę kasy na turystach. Sepilok jest całkowitym przeciwieństwem cichego i spokojnego Labuk Bay. Małpiszony fajne i spojrzenie mają takie znajome (orangutan znaczy człowiek lasu), ale straszny tłok i pośpiech w tym wszystkim.
Monday, August 17. 2009
Wyjeżdżamy z Kota Kinabalu. Siąpi. Pniemy się serpentynami na naszych pierdzioszkach coraz wyżej i wyżej. Robi się nareszcie chłodno! Od dawna tego nie doznaliśmy. W końcu jesteśmy pod Mt. Kinabalu. Idziemy do biura parku, wyjaśniamy, że chcemy iść w góry i spać we własnym namiocie, ale patrzą na nas jak na ufoludki. Nie można wejść do parku bez przewodnika i nocować poza schroniskiem. To co robić, skoro nie zamierzamy stać w kolejce na górę w tłumie 140 osób? Doradzają nam, żebyśmy wdrapali się do schroniska dłuższym szlakiem, który jest rzadko uczęszczany.
Bardzo nam się ta cała organizacja nie podoba, ale słowo się rzekło, na górę należy się wspiąć. Rezerwujemy noc w schronisku na "pojutrze", bo na jutro mimo zawrotnych cen i tak jest wszystko zajęte. Czekając na swoją kolej jedziemy potaplać się w gorących źródłach. Okazują się jednak totalną porażką. Pobudowali małe baseno-wanny, do których w żółwim tempie ciurkla źródlana woda i jak po godzinie naleci do wysokości kolan, to można sobie tam przycupnąć i się pomoczyć. Malezyjskie dziewczyny wchodzą do kąpieli w całym rynsztunku. Skonsternowane białasy krążą wkoło baseników i do końca nie wiedzą, jak się do tego przedsięwzięcia zabrać, całość zdecydowanie odstaje od naszych wyobrażeń na temat gorących źródeł.
Następnego dnia rano stawiamy się przy wejściu do parku. Przydzielają nam przewodnika, który z góry nas ostrzega "me no English". Na szczęście jest pusto - poza nami dłuższym szlakiem wchodzi tylko jedna para. Choćby człowiek nie wiem jak się starał, nie jest w stanie pomylić drogi. Wszędzie oznaczenia, schodki, tabliczki informujące, ile zostało kilometrów do szczytu. Przewodnik to ewidentnie pic na wodę. Co nie znaczy, że wejście jest łatwe. Naprawdę stromo, a my odwykliśmy od wysiłku. Trzeba jednak przetestować moce i stan zrośniętej nogi.
Po pięciu godzinach drogi docieramy do schroniska Laban Rata. Zaczyna lać i pada już do wieczora. Siedzimy w świetlico-restauracji i zabijamy czas grając w malezyjska wersję Monopoly. Jutro raniutko zaczyna się podejście na szczyt. Tłumaczymy naszemu przewodnikowi (co nie było łatwe), że "we sunrise no, we start 4".
(proszę zwrócić uwagę na wspaniałą borneańską czapkę, która doskonale komponuje się z uniwersalnym wietnamskim obuwiem wyprawowym, o którym dalej).
Budzimy się - w schronisku pusto. Wszyscy wystartowali karnie na szczyt o 1 rano i mamy górę całą dla siebie. Przez godzinkę wspinamy się w ciemnościach, ale stopniowo wyłania się przed nami granitowo-księżycowy krajobraz. Dziwaczne kontury gór, pod nami dywan chmur. Wschód słońca zastaje nas 200 m przed szczytem, na którym tłoczą się przemarznięci turyści: większość dotarła do celu przed wschodem słońca i musiała czekać. Chwilę po wschodzie wszyscy szybciutko uciekają na dół, a my atakujemy szczyt. W cieplutkich promieniach porannego słońca, sami, wpatrujemy się we wspaniałą panoramę. Mamy delikatne poczucie, że znów chociaż trochę udało się ominąć system .
(przed ostatnim podejściem)
(demonstracja wietnamskiego pepega do wycieczek za miasto)
Potem zaczyna się schodzenie. Długie, strome. Łydki zmaltretowane. Jesteśmy autentycznie zmęczeni. Oj, jutro - trzeciego dnia - będzie bolało...Jak sobie taki zmachany turysta uświadomi, że co roku na Mt Kinabalu odbywa się "climbathon", w trakcie którego co lepsi wbiegają na szczyt i zbiegają z niego w 4 h, to się nabiera pokory...
(narszcie na dole...)
W nagrodę na dole czeka na nas imponujący zachód słońca:
Friday, August 14. 2009
Lądujemy na Borneo. Plan: poruszać się i ...trochę zmarznąć. Bo się człowiek przegrzał na tych wyspach . Główny cel: Mt. Kinabalu, wysokość 4098 m.
Wysiadamy w mieście Kota Kinabalu, w malezyjskiej części Borneo i zaczynamy rekonesans. I tu nas zaskoczyli. Okazuje się, że cały Sabah (część Borneo, gdzie położona jest Mt. Kinabalu) został stuprocentowo przechwycony przez agencje turystyczne, serwujące pakiety wycieczkowe. Ponoć na Kinabalu można wejść tylko z obowiązkowym przewodnikiem, trzeba spać w schronisku za 300 zł a potem o 1 rano wyruszyć po ciemku na szczyt aby zaliczyć wschód słońca z grupą pozostałych...140 wspinających się równocześnie turystów.
Zaczynamy obmyślać, jak tu obejść system i mimo wszystko obejrzeć Borneo po naszemu.
I wymyśliliśmy. Wsiadamy na nasze dwie śliczne, biało-czerwone, tym razem z uwagi na ograniczoną ilość czasu tylko wypożyczone Hondy Dream i w drogę. TERAZ POLSKA!!!
Pojeździmy sobie po Borneo, sprawdzimy też na miejscu, jak wygląda sprawa z wejściem na Mt. Kinabalu.
|