Znowu jesteśmy tylko we dwoje. Ostatnie chwile w Azji.
Wyspa Flores. Otoczona wulkanami miejscowość Bajawa na wysokości 1100 m n.p.m. to dobry punkt wypadowy do okolicznych wiosek. A że pożegnanie Azji nie może się odbyć bez Hondy, organizujemy sobie motorek.
(bazar w Bajwie)
(drugie śniadanie w Bajawie)
(bazar w okolicy Bajawy)
(okolice Bajawy)
(oklice Bajawy)
Wokół Bajawy są gorące źródła. Wyglądają fantastycznie: gorąca, woda tworzy wartkie potoki i turkusowe, naturalne baseny, jednak temperatura powietrza jest niestety zbyt wysoka, żeby czerpać z takiej kąpieli większą przyjemność.
(źródła nr 1)
(źródła nr 1)
(źródła nr 2)
(źródła nr 2)
Jedziemy, przed nami wioska Wogo, w zasadzie swoista komuna. W dwóch rzędach rozstawione bambusowe, kryte słomą domy, pomiędzy nimi rozciąga się coś na kształt dziedzińca. Nieśmiało rozglądamy się. Podchodzi do nas młoda dziewczyna i w przyzwoitej angielszczyźnie proponuje, że nas oprowadzi (zna angielski, bo kiedyś pracowała w hotelu w nadmorskiej miejscowości). Dziś jest dzień wyjątkowy: wszyscy mieszkańcy, a także ludzie z okolicy zgromadzili się, żeby pomóc w układaniu dachu jednej z chałup. Przy takiej okazji musi być impreza. Bije się świniaki, kobiety przygotowują wieczorną ucztę dla pracujących.
Zasiadamy w jednym z domów, sączymy kawę, dziewczyna opowiada. W wiosce mieszka dziewiętnaście rodzin. Zasada jest taka, że po ślubie mężczyzna przenosi się do wsi żony. Większość mieszkańców to chrześcijanie, ale nowa religia płynnie przeplata się z tradycyjnymi wierzeniami. Na dziedzińcu stoją porozstawiane słomiane budowle przypominające wiaty, których zadaniem jest upamiętnienie przodków. Wiaty okrągłe ku czci mężczyzny i kwadratowe ku czci kobiety.
-"A te noże, które nosi każdy facet?"
-"To są tradycyjne parangi. Służą do wszystkiego: pracy w polu, budowy domu, zarżnięcia zwierzaka."
-"A skąd je bierzecie?" Bartkowi oczy się świecą do stalowego cacka.
-"Wyrabiamy w wiosce."
-"A macie ich więcej?"
Wołają kowala. Nie ma akurat wolnych egzemplarzy, ale jak chcemy, to może nam sprzedać swój i zrobi sobie nowy. Wykonanie noża trwa około tygodnia. Dobijamy targu.
Idziemy na spacer do dawnej siedziby wioski. Po drodze oglądamy, jak rośnie kawa, cynamon, trawa cytrynowa, wanilia. W miejscu, gdzie kiedyś mieściła się wioska, pozostały kamienne ceremonialne stoły, gdyż były zbyt ciężkie, żeby przenieść je do nowej siedziby. A skąd się tam w ogóle wzięły? Legenda głosi, że przeniósł je z jeszcze dawniejszej osady najsilniejszy człowiek. Po takim wysiłku dłuuugo ucztował, zabito dla niego wiele świniaków...Wieśniacy do dziś przychodzą składać ofiary duchom na kamiennych stołach. A co na to katoliccy księża? Akceptują to, czasami nawet sami uczestniczą w ceremoniach, a bywa, że i kropidłem przelecą...
Wiemy, że do wsi - mimo jej autentycznej tradycyjności - zaglądają turyści, więc pytamy, w jaki sposób przyjęto dziękować za gościnę i poświęcony czas. Otóż mają zeszyt, do którego możemy się wpisać i złożyć donację - zwykle 10 000 rupi (1 USD). Ale jeśli chcemy dać więcej, to by kupili papierosy dla mężczyzn pracujących przy budowie dachu...Jasno i uczciwie. Nie ma żadnego naciągania, naganiania. Nikt nie łapie nas za rękę krzycząc "photo", żeby za chwilę zażądać kilku dolarów. Dzieciaki wołają "helo", ale po tym nie następuje dodatek "give me". Nie wiemy, jak udało się to w taki sposób zorganizować, ale czapki z głów!
(wiata męskiego przodka)
(kawa)
(megality z dawnej wioski)
Po trzech godzinach w wiosce ruszamy dalej. Tak jakoś wyszło, że zamiast jechać wyznaczoną trasą, jak zwykle zapuściliśmy się wgłąb okolicy. Droga tragiczna, ale z każdym kilometrem jest coraz piękniej a na twarzach miejscowych maluje się na nasz widok coraz większe zdumienie. Często to tu białas nie zagląda. Zatrzymanie się na chwilę oznacza zbiegowisko dzieciarni z całej okolicy. Mijamy jednozębe baby o demonicznie czerwonych, jakby umazanych krwią ustach od żucia betelu, mężczyzn przepasanych tradycyjnie tkanymi ikatami. Do Bajawy wracamy wieczorem ledwo żywi, ale z poczuciem, że zobaczyliśmy coś więcej. Przy kolacji opowiadamy, którędy jechaliśmy. Miejscowi robią wielkie oczy: od lat - odkąd zawaliła się droga - mało kto odwiedza tamte rejony. Dziwią się, że udało nam się w ogóle przejechać...
Przez kolejne dni odwiedzamy jeszcze kilka pobliskich wiosek, ale nie znajdujemy już takiego klimatu, jak w Wogo. Albo miejscowości zostały pożarte przez cywilizację a blacha zastąpiła słomiane dachy, albo zamienione na martwe turystyczne skanseny. A wszystko to stało się zaledwie w ciągu ostatnich 10 lat...
(świątek z dachu)
(Teleranek)
(wiata dla przodkini)