Tuesday, July 15. 2008
Schengen to to jeszcze nie jest. Akcja z przekroczeniem granicy i dotarciem do większej miejscowości po stronie mongolskiej, łącznie około 180km zajęła nam calusieńki dzień.
A wyglądało to mniej więcej tak.
Pobudka 7.00. Pakowanie kąpanie, do wozu się ładowanie. O 10.00 wygląda na to że załoga gotowa jest to wyruszenia. Wszystko idzie gładko i planujemy koło 12.00 sprawnie przekroczyć granice. Nad uroczym jeziorkiem czekamy na przesiadkę do umówionego wcześniej mongolskiego łazika. Dogadujemy się co do ceny i w trasę do Mongolii. Zamiast jednak na granice j edziemy wcześniej na targ i do hurtowni gdzie przedsiębiorczy Mongołowie, którzy widać zbyt mało na nas zarobili, postanawiają wyładować łazika towarami na handel oraz dodatkowymi pasażerami. Robi się ciasno, ale co tam, ważne, że do przodu. Mijają kolejne godziny, wreszcie ruszamy w kierunku granicy. Niebawem okazuje się, ze skręcamy z głównej drogi, bo zdaniem naszego motorniczego do łazika wlezą jeszcze dwie osoby. W sumie stanowimy załogę 16-to osobowa. Na granicy okazuje się, ze jest problem. Mamy o 6 pasażerów za dużo. Każdy zapłacił, więc każdy chce jechać. Przedsiębiorczy Mongoł próbuje zorganizować transport zastępczy, następnie pyta, czy 4 osoby z naszej załogi mogą jechać następnego dnia. Hmmm... Używając rożnych argumentów przekonujemy pana i ostatecznie nasza załoga jedzie cala, a pozostali mongolscy pasazerowie zostają na granicy. Jeszcze tylko demonstracje siły przez rosyjskich urzędników, tak żeby jasne dla nas było, że opuszczamy wielkie imperium. Kończy się asfalt, zaczynają jurty, kozy, jaki, konie. Tak, jesteśmy w Mongolii!!!

Motorniczy robi po drodze demonstrację umiejętności swoich i lazika, trochę dla nas, ale głównie dla jedynej mongolskiej pasażerki, której nie zostawiłi na granicy...Dogania nas uaz. Kierowca dodaje gazu.Jest wyścig, po szutrze, z zajeżdżaniem drogi. Trzęsie, telepie...jeszcze trochę...wygrywamy! Brawo! Po kilometrze nasz Kubica zatrzymuje się, wysiada, kładzie na trawie i demonsracyjnie czeka na rywala-frajera. A romans z pasażerką się rozwija, kierowca śpiewa...Do Olgy docieramy po zmroku. Jest 21 niezły czas na te 180km. Rozbijamy namioty nad rzeką. Idziemy spać.

Czas relaksu po męczącej podróży. Miejsce urocze, nad przełomem rzeczki. Upał, ale z wiaterkiem. Cudownie jest, cudownie...Chłopaki od rana próbują zapewnić świezą rybkę na kolację. Coś jednak słabo bierze...No nic, to w końcu jeszcze Rosja, wielka ryba czeka przecież w Mongolii  . Po południu babska część załogi postanawia zwiększyć szansę na kolację, łapie stopa do miasteczka oddalonego o 20 km. Bez problemu, ludzie bardzo zyczliwi, przeważnie już o mongolsich rysach, ciągle słyszymy: "wy iz Polszy prijechały? Maładcy!". Na kolację ryż i kuskus. Ale to nie jest nasze ostatnie słowo.

Następnego dnia zaczyna nas nosić, coś by się już zrobiło. Wkoło całkiem fajne górki. Postanawiamy zaatakować. Ktoś jednak musi zostać pilnować obozu, więc robimy losowanie. Pada na Cheewbakę i Ewę. Ruszamy, najpierw doliną górskiego potoku. O tej porze roku to w zasadzie tylko maleńki strumyczek, ale widać, że wiosną musi być pokaźną rzeką. Upał, wszęszie skaczą (a raczej fruwają) owady przypominające przerośniętego pasikonika z czerwonymi skrzydelakami. Pojawiają się susliki - słodziutkie, taki trochę ałtajski odpowienik wiewiórki. Ciężko je wypatrzeć, bo są koloru otaczających skał: szaro-brązowe. Strasznie, skubane, zwinne. Mijamy dolinkę, robi się stromo. Ale widoki piękne. Nad sąsiednim szczytem burzowe chmury i grzmi. Trochę siada morale, ale wygląda, że przejdzie bokiem, więc wspinamy się dalej. Dochodzimy do 2588 m: porządnie się ochłodzilo, nad nami budują się brzydkie chmury. Robi się późno. Decyzja, że wracamy. "Bo jeśli można bez hardkoru i, przede wszystkim, bezpiecznie, to dlaczego nie?"  )) Po powrocie szybki obiad i wyrwane zza biurek szczury korporacyjne padają jak muchy. Jutro atak na granicę mongolską, odsłona druga.






Saturday, July 12. 2008
Zaczęło się. Kierunek - Mongolia. Na zaćmienie słońca z kumysem. Załoga w składzie Marta, Ewa, Ula, Bartek, Podgór, Pedro, Pingwin, Jacol, Chewbacka, po melonowo-winowym pożegnaniu na Centralnym, krótkim noclegu w Olsztynie, rozklekotanym peksem pełnym "mrówek"dotarła do Kaliningradu. Szybkie zakupy: kawior, szampan, ruskij standard, słonina, gorący chleb, ikra z kabaczków - piknik w parku i w samolot do Moskwy.

W Moskwie pędem na samolot do Barnaula, last call, jesteśmy na styk, uff, udało się. W Barnaulu jesteśmy o 6 rano (1 rano polskiego czasu). Zmęczeni, ale dzialamy dalej, żeby jak najszybciej dotrzeć do Mongolii. Łapiemy busa do Gornoautajska, stamtąd do przygranicznej Tashanty. Około 100 km od Tashanty widok w jednej sekundzie zmienia się: znikają góry porośnięte lasami i pojawia się marsjański krajobraz: puste, bezkresne stepy i wyrastajace z nich nagie góry. Dech zapiera (tym, co nie śpią:-). Dociereamy na miejsce wieczorem. Jak dotad coś podejrzanie dobrze nam idzie...No i się zaczyna się. Przez granicę dziś nie przejdziemy bo za póżno. Jutro też nie, bo jest Naadam. Pojutrze też nie, bo będzie niedziela. Spróbujcie w poniedzialek - radzi mily pagranicznik na rowerze. Dokujemy więc nad pobliską rzeką - ponoć dobra "rybałka". Sprawdzimy.

|