Saturday, October 31. 2009
Thursday, October 29. 2009
Do wschodniego wybrzeża zostało jeszcze wprawdzie wiele kilometrów, ale w zasadzie pustynną przeprawę można uznać za zwycięsko zakończoną.
W jednym z mijanych miasteczek, w sklepiku z opalami dowiadujemy się, że jeśli odbijemy 120 km w boczną, szutrową drogę, to dotrzemy do Opaltonu, gdzie - jak sama nazwa wskazuje - grupa ok. 20 fanatyków poszukuje opali. Jeśli chcemy, to też możemy pojechać i sobie poszperać w ziemi, a nuż coś znajdziemy. Pan rysuje nam mapę operacyjną i poleca, żebyśmy odnaleźli w Opaltonie Deryla, bo to równy chłop i pokaże nam, gdzie kopać. Wynajmujemy w sklepiku za 10 dolarów młotek poszukiwacza i ruszamy po skarb.
Jesteśmy na miejscu. Kilka prymitywnych siedlisk, ale wkoło nie ma żywej duszy - pewno wszyscy pojechali kopać. Widzimy, że gdzieniegdzie są rozbebeszone doły. Dobra, skoro nie ma Deryla, to spróbujemy szczęścia na własną rękę. Tłuczemy przez godzinę na oślep różne kamienno-gliniane grudy, ale bez skutku.
Hmm, chyba jednak przydałaby się pomoc profesjonalisty...
Podjeżdżamy jeszcze raz do największego osiedla. O, ktoś w środku się rusza. Deryla nie ma, za to jest Kris.-"W czym wam pomóc? " -"Ano mamy młotek i chcemy kopać, ale nie wiemy gdzie i czego szukać"...
Kris uśmiecha się pobłażliwie, pokazuje nam różne kamienie, które po rozłupaniu świecą i - nie bójmy się tego słowa - opalizują! Okazuje się, że nie należy walić młotkiem w każdy kawałek skałki, ale tylko taki, który jest cięższy i ma takie charakterystyczne, nieregularne, bąbelkowate kształty.-"Skoro już wiecie, czego szukać, to pokażę wam teraz gdzie." Jedziemy i zaczynamy szperać wśród kamieni. Kris z nami. Miał nam tylko pokazać miejsce, ale jak już zaczął łupać, to się wyraźnie wkręcił. -"Bo wiecie, czasem człowiek dostaje gorączki..."- tłumaczy.
Pracujemy z młotkiem w pocie czoła w prawie czterdziestostopniowym skwarze, ale coś mamy!!!No, może fortuny na tym nie zbijemy, ale to opale!!!
Czas spać. Kris radzi nam, żebyśmy sobie rozstawili namiot nieopodal domku takiego dziwaka, co tu przyjeżdża obserwować ptaki. "On twierdzi, że tu niby mieszka jakiś niezwykle rzadki gatunek, co to go widziało nie więcej niż 200 osób" - Kris robi porozumiewawczą minę. Idziemy rozbić namiot. Miły, krzepki starszy pan zaprasza nas na herbatę i z lekkim szaleństwem w oczach opowiada o tym, jak to co rano wstaje, żeby wypatrzeć takiego niezwykłego ptaszka, który robi "kszsz" i którego poza nim widziało najwyżej 200 osób. -"Ja jestem naukowcem, ale wiecie, poza mną to w tej dziurze mieszkają sami wariaci, co rozbijają kamienie"....

(w drodze do Opaltonu)

(w drodze do Opaltonu)

(domek poszukiwaczy)

(domek poszukiwaczy)

(nasz skarb)

(nasz skarb)
Tuesday, October 27. 2009
Pora na drugi etap pustynnej przeprawy, czyli z Alice Springs na wschodnie wybrzeże.
Znowu robimy zapasy paliwowo-wodne i jazda. Trasa całkiem pusta, nie mija nas żaden samochód. Przy drodze sterczą tylko gigantyczne termitiery, spod kół uciekają jaszczury.

(następna stacja - 500 km...)

(termitierka)
Pod wieczór ni z tego ni z owego niebo pochmurnieje i zaczyna wiać. Wiatr porywa w powietrze coraz to większe tumany wirującego pyłu. Ledwo co widać za oknem samochodu. Na zewnątrz nie da się wytrzymać, bo w dwie sekundy piach dostaje się we wszystkie zakamarki ciała i ubrania, ledwo można oddychać.
Udaje się nam znaleźć pagórek, który choć trochę osłoni nas od wichury. Rozkładamy legowisko w samochodzie. Za oknem ryczy piaskowa burza. Co chwilę uderzenie wiatru kołysze samochodem, jakby miało go przewrócić. Otwieramy dla otuchy ciepłe browary i usiłujemy przekonać się wzajemnie, że na pewno do jutra się wypogodzi. Jakimś cudem łapiemy w radiu jedyną stację serwującą przeboje a la "Dajana", po kolejnym piwku wczuwamy się w klimat, kiwamy się rytmicznie wraz z samochodem, łap szułała  ...
Rano budzimy się jakby we mgle. Wprawdzie powietrze jest pełne pyłu, ale nie wieje i biała zawiesina powoli zaczyna opadać. Jedziemy dalej.
Jest taka zabawa, która nazywa się Geocaching i polega na tym, że w różnych miejscach o określonych współrzędnych geograficznych pochowane są pudełka ze "skarbami". Jak znajdziesz takie pudełko, możesz sobie wyjąć z niego na pamiątkę jedną pierdułkę i włożyć na jej miejsce inną. Biegamy z GPS-em i poszukujemy. Pierwszy punkt był łatwy, skarb siedział w oponie ustawionej przy skrzyżowaniu. Z drugim było trudniej, trzeba było porządnie poszperać wśród głazów, zanim się udało.
Przekraczamy granicę Northern Territory i wjeżdżamy do Queensland. Przed nami tylko płaskie przestrzenie, za to na drodze robi się coraz bardziej wyboiście. Wzdłuż pobocza rozciągają się płoty tzw. pastoral stations, czyli gigantycznych, położonych w centrum lądu gospodarstw, po których z rzadka wałęsają się krowy lub owce.
W końcu docieramy do asfaltu. Pojawiają się zabudowania i ludzie. Na noc rozstawiamy namiot w mieście Middleton, składającym się tylko z jednego starego australijskiego baru. Zamawiamy zimne piwo, a stary właściciel gawędzi z nami i pokazuje sztuczki. Jest klimat.

(Middleton)

(Middleton - pożegnanie z właścicielem baru)

(Middleton-warto rozmawiać...)
Saturday, October 24. 2009
Wolniutko zmierzając do Alice Springs zahaczamy po drodze outbeckowe hity: Mt Conner, którą często mylą z Uluru, wspaniały Kings Canyon, którego ściany mają fakturę przypominającą hinduskie świątynie, Dolinę Palm, Mac Donnell Range. Mamy szczęście, bo w zasadzie jesteśmy "po sezonie", podobno zwykle o tej porze w centrum Australii jest już piekielnie gorąco. Ale w tym roku wszystko jest jakby opóźnione, więc można bez problemu wytrzymać skwar. Wprawdzie żar się z nieba leje, lecz powietrze jest bardzo suche, dzięki czemu łatwiej znieść wysokie temperatury.

(Mt Conner)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(Kings Canyon)

(elektrownia słoneczna)

(droga do Doliny Palm)

(Droga do Doliny Palm)

(Droga do Doliny Palm)

(Droga do Doliny Palm)

(Droga do Doliny Palm)

(Dolina Palm)

(Dolina Palm)

(Dolina Palm)

(Dolina Palm)

(Mac Donnell Range)

(Mac Donnell Range - krater po komecie)

(Mac Donnell Range)

(Mac Donnell Range)

(Mac Donnell Range - dwa dingo wypatrzone ze szczytu)

(Mac Donnell Range - dingo)

(Mac Donnell Range)

(Mac Donnell Range - miejsce, z którego Aborygeni wydobywali barwniki do malowideł)

(Mac Donnell Range - miejsce, z którego Aborygeni wydobywali barwniki do malowideł)
Tuesday, October 20. 2009
Monday, October 19. 2009
Wszystko fajnie, ale nie po to przyjechaliśmy do Australii, żeby chodzić w polarach po lesie i grillować (chociaż w sumie Hobbity to bardzo lubią  ).
Australię trzeba zdobyć po przekątnej. Przez outbeck. Przez pustynię, z przystankiem po środku w Alice Springs. Trochę mamy stracha, bo w drodze do Lavertonu widzieliśmy dosłownie kangurzą rzeź. Rozdzibywanego przez kruki i sępy truchła było przy drodze więcej, niż słupków (a słupki rozstawione co 100 m...). Jaszczomb nie ma przedniego ochraniacza na kangury, więc mentalnie przygotowujemy się na ewentualną podróż z dodatkowym pasażerem...
W Lavertonie tankujemy po brzegi paliwo, wodę i w drogę. Co kilkaset kilometrów powinny być stacje, w których można uzupełnić zapasy. Tyle, że zamiast benzyny bezołowiowej dostępne będzie tylko tzw. paliwo opalowe. Dlaczego? Bo jest bezwonne. I co z tego? Ano to, że nie da się go wdychać. Ponoć wciąganie benzyny stanowiło ogromny problem wśród Aborygenów, więc rząd zakazał jej sprzedaży w centrum Australii. Bywało też, że co sprytniejsi autochtoni stawali z samochodem na drodze i prosili o wsparcie udając, że skończyło się im paliwo i nie mogą dotrzeć do celu... Dodatkowo w outbecku obowiązuje prohibicja - oj, trzeba będzie szybko jechać...
Zasuwamy kilometrami po czerwonej drodze zostawiając za sobą tumany kurzu. Płasko po horyzont, z ziemi wyrastają tylko kępy suchych krzaków.
W ciągu dnia pustynia Gibsona ma niesamowity dźwięk. Wiatr szumi tak, że chwilami wydaje się, jakby kilkanaście kilometrów dalej przebiegała zatłoczona autostrada. Niekiedy tworzą się nawet niewielkie, rude trąby powietrzne.
Nagle widzimy przy drodze mnóstwo zielono-żółtych kulek. A to co znowu, czyżby się wysypały komuś jabłka?! Stajemy sprawdzić. Zdumieni stwierdzamy, że kulki się nie wysypały, ale rosą i nie są jabłkami, ale czymś na kształt arbuzów. Niestety, gorzkie...
Na poboczu straszą porozbijane wraki samochodów, które przegrały z pustynią. Transport poważnie zepsutych aut do cywilizacji prawdopodobnie przekraczałby ich cenę, więc zostały porzucone.
Co pewien czas ucieka spod kół wielki jaszczur. Wśród krzaków i traw pałętają się dzikie konie i wielbłądy. Trzeba uważać, bo berbeluty potrafią uciąć sobie drzemkę na środku drogi, a zderzenie z nimi kończy zwykle podróż.
Dobijamy do pierwszej pustynnej osady. Dwa - trzy domki, minisklepik, okratowane i zamknięte na kłódkę dystrybutory z paliwem... fragment drogi został wyasfaltowany i stanowi pas startowy dla awionetek "latających doktorów" - organizacji ratującej życie w zapomnianych zakątkach Australii. Kilka kilometrów dalej jest jaskinia z aborygańskimi malowidłami: gadają, że powstały 5000 lat temu.

(a to już malunki z parkingu)

(czeski traktor Zetor 3, który wybudował pustynną drogę)

(szczątki rakiety kosmicznej)
Noc na pustyni jest jeszcze piękniejsza, niż dzień. Zapada nieskazitelna cisza, na niebie pojawiają się miliony gwiazd, droga mleczna i obłoki Magellana tak wyraźne, jakby były nisko zawieszonymi chmurkami. Rozpalamy miniaturowe ognisko, nadziewamy na patyki kiełbaski, błogo nam...
Rano są jaja na pustyni i bekonie...
A po południu pieczołowicie przechowane zimne, białe wino ze śmierdzielem i oliwkami... Na pustyni da się żyć  .
Kolejnego dnia dojeżdżamy do aborygeńskiej osady. Niedobrze się się dzieje... Rozwalające się, brudne, blaszane domy, bałagan, smród, niemoc. Problem zamknięty w pustynnym getcie, w którym - jak głoszą kolorowe, błyszczące ulotki w centrach turystycznych - rdzenni mieszkańcy Australii kultywują swe prastare tradycje... Ale w sumie co my tam wiemy...
Dnia trzeciego...zaczyna się asfalt!!! Przed nami wyrastają zapierające dech ogniste głazy - Katja Tjuta National Park. Pierwszy etap za nami!!!
Wednesday, October 14. 2009
Przemieszczamy się na północny wschód w kierunku Lavertonu. Mijamy wiele opustoszałych kopalnianych miasteczek, złożonych z jedynej ulicy oklejonej rozwalającymi się, blaszano-drewnianymi budynkami. Wkoło panoszą się zardzewiałe wraki samochodów, gwiżdże złowrogo wiart, pali słońce.

(Jaszczomb nam się nieco zużył...)
Jedno miejsce jest szczególne: Gwalia, osada otaczająca niegdyś jedną z największych kopalń złota w Australii zwaną "Sons of Gwalia". Kopalnię zamknięto w 1963 r, zaś mieszkańcy opuścili osadę zostawiając domy, meble, narzędzia, maszyny... Niedawno Gwalią zaopiekowała się grupa entuzjastów. W budynkach administracyjnych kopalni stworzyli muzeum, gdzie można m. in. obejrzeć dom, w którym u schyłku XIX w. mieszkał Herbert Hoover - wówczas jako inżynier zawiadujący kopalnią.

(kopalnia w Gwalii)

(forma do odlewania sztabek złota)

(maszynownia - w tym po lewej stronie winda zwożąca górników . Operator windy był najlepiej opłacanym pracownikiem)

(nosze do zwozenia górników)

(dom Hoovera)
Jednak to nie muzeum powoduje, że Gwalia jest miejscem szczególnym, ale "miasto duchów" otaczające kopalnię. Przez kilka godzin szwędamy się po opuszczonych ruderach, w których czas zatrzymał się w latach 60-ątych. Niczego nie wyniesiono, niczego nie ogrodzono. To nie muzeum, to autentyczna podróż w czasie. W kilku chałupach do dziś mieszka kilkanaście osób.

(najokazalszy budynek - pensjonat)

(warsztat samochodowy)

(warsztat samochodowy)

(warsztat samochodowy)

(kufloteka)

(kufloteka)

(burdel)

(centrum handlowe)

(sklep)
Wreszcie docieramy do Lawertonu. To koniec australijskiego świata, brzeg Pustyni Gibsona. Dalej już tylko wyschnięte krzaki i czerwony pył.

(stare więzienie w Lavertonie)

(stare więzienie w Lavertonie)

(nowe więzienie w Lavertonie)
Tuesday, October 13. 2009
Nikt nigdy nie osiedliłby się w Kalgorie-Boulder, gdyby nie złoto. Legendarna "złota mila" - podobno jedno z najbogatszych złóż na świecie - ściągnęła tu pod koniec XIX w. tysiące poszukiwaczy. Znienacka na środku pustyni wyrosły osady, kopalnie. Doprowadzono linię kolejową łączącą Kalgorie z zachodnim wybrzeżem, ale przede wszystkim zbudowano kilkusetkilometrową rurę doprowadzającą z Perth wodę. W mieście i jego okolicach mnożą się pozostałości z minionych czasów: stare budowle, maszyny. Spora część przedsiębiorstw funkcjonuje do dziś, w tym gigantyczna odkrywkowa kopalnia określana jako "Wielki Dół". Wzdłuż jej stromych tarasów kursują olbrzylmie ciężarówki wywożące rudę: tak wielkie, że zwykłe samochody wyglądają przy nich jak pudełka zapałek.

(Centrum Kalgorie)

(Centrum Kalgorie)

(Cetrum Kalgorie)

(Wielki Dół)

(Wielki Dół)

(Wielki Dół)

(Wielki Dół)

(daliśmy się nabrać)

(dawne zabudowania)

(dawne zabudowania)

(stary szyb)
|