Mimo że stonefishing to metoda tak skuteczna jak spektakularna, tym razem postanawiamy łowić klasycznie.
Wypływamy łódką na środek fiordów, zakładamy kalmara na haczyki, spuszczamy przynętę na samo dno i czekamy. Nic. Zmieniamy miejsce. I się zaczęło. Wyciągamy jednego pomaranczowego okonia za drugim. W pewnym momencie Pingwin zaczyna walczyć z wędką. Ciągnie, kręci kołowrotkiem, wreszcie wydobywa wielgachnego potwora. "Barakuda" - ocenia szef a następnie ku naszej rozpaczy zdejmuje rybę z haka i wrzuca z powrotem do wody. Barakudę za burtę, zwariował??? A on tłumaczy, że to nie taka barakuda, jak w Azji, że ta jest niedobra, pełna ości i toksyn. Szkoda.
Potem wyciągamy jeszcze kilka rekinów, jednak też je uwalniamy.
Cóż, barakudę i rekiny można przeboleć, ale przy wyrzucaniu przepysznego niebieskiego dorsza chce się płakać. Niestety nie wolno go zabrać, bo w Malborough Sounds wprowadzili zakaz połowu dorsza, za jego złamanie grozi konfiskata łodzi i przeraźliwe kary.
Złowione okazy szef na miejsu filetuje. Po całym dniu wysiadamy na brzeg z pełną torbą filetów.
Wieczorem robimy pożegnalną ucztę Pingwina. Najpierw sushi. Potem ryba smażona w mące. I ryba saute. I ryba a la Peet, czyli zapiekana z mlekiem i tartą bułką. Potem już tylko zupa rybna i ryba z grilla w dwóch smakach: czosnek + cytryna i ser pleśniowy + avovado. Ostatniego setu nie daliśmy już tego dnia rady pochłonąć, dokończyliśmy na śniadanie. I kanapeczki na drogę sobie zrobiliśmy. Na jakiś czas mamy dosyć ryby.
Pingwin odjeżdża (zaats not guuuud...
), a przed nami jeszcze kilka dni pedałowania do Christchurch.