Monday, April 19. 2010
Do Patagonii przyszła zima. Tak znienacka. Całe szczęście, że motory zostały na północy, bo byłby problem...
Niedaleko, po drugiej stronie granicy, jest argentyński lodowiec Perito Moreno. No to co, wracamy na chwilę bez motorów do Argentyny? A jak mają w systemie zapisane, że wyjechaliśmy na motorach i zaczną robić problemy? Eee, nic nie będzie. To jedziemy? Jedziemy.
Poszło gładziutko.
(lekcja geografii po argentyńsku na granicy)
Z El Calafate, czyli miasteczka, które stanowi bazę wypadową na lodowiec, do samego Perito Moreno jest 80 km. Bilet autobusowy niewspółmiernie drogi w stosunku do odległości i standardowych argentyńskich cen transportu. Spróbujemy złapać stopa. Zamachaliśmy. Zatrzymał się uroczy francuski glaciolog, który jechał zabrać zdjęcia z aparatu umieszczonego gdzieś tam głęboko w lodowej szczelinie...i tak jako jego asystenci, wysłuchawszy po drodze całej lodowcowej historii, wjechaliśmy sobie do parku .
Jadąc myślimy sobie - pewnie lodowiec, jak lodowiec, a popularność zyskał dlatego, bo łatwo do niego się dostać...E, prawdopodobnie przereklamowany. Dojeżdżamy...i...o żesz ty...
Przed nami znienacka wyrósł szeroki na 4 km i wysoki na 60 m!!! wchodzący do turkusowego jeziora biały lodowy jęzor. Lodowiec przez cały czas postępuje - dziennie przybywa po 2 m lodu!!! Gdy środkowa część wydłużającego się jęzora dotrze do końca jeziora i dotknie skał, powstają dwa jeziora oddzielone lodowcem. Poziom wody w jednym z nich podnosi się wówczas nawet do 17 metrów. Wreszcie czoło lodowca nie wytrzymuje naporu wody. Najpierw woda drąży pod lodem wielki tunel pomiędzy jeziorami. Po pewnym czasie tunel zawala się, wśród huku i bryzgającej wody....
Tym razem jeziora były jeszcze połączone. Z tarasów wybudowanych vis a vis czoła lodowca obserwujemy, jak gigantyczne bloki lodowe wielkości kilkupiętrowych budynków odrywają się i z hukiem wpadają do jeziora...
Jest zimno, ale nie możemy oderwcać od Perito Moreno oczu przez wiele godzin. Dla tego widoku warto przejechać pół kontynentu...
(kondor)
(statek zabiera na poklad 140 osob...)
(kabum)
(kabum)
(kabum)
(kondor)
Monday, April 5. 2010
Mieliśmy odpuścić na pewien czas zabawy graniczne, no ale skoro okazja sama się napatoczyła...
Szanse są. Przejście naprawdę mikroskopijne, nieznane, prowadzi do niego tylko droga dla samochódow z napędem na 4 koła.
Przy samym przejściu powinien też być podobno jakiś ośrodek z campingiem i domkami. Dojedziemy wieczorem, prześpimy się, a rano spróbujemy przejechać do Chile.
Do campingu zostało 8 km. Tylko niestety droga się skończyła. Wjechała do rzeki. Dość szerokiej, głębokiej po kolana. Zakładamy kaloszki i się przeprawiamy. Poszło jakoś.
Za rzeką niestety droga kompletnie rozmyta. Kamienie i głębokie błotniste kałuże. Zaczęło się robić ciemno. Przed nami kolejna olbrzymia kałuża. Bartek próbuje przejechać...coraz głębiej...i głębiej...cholera wydech pod powierzchnią...woda w kaloszach. Jesteśmy przemoczeni, ale udało się. Coś jednak nie możemy po ciemku znaleźć tego ośrodka. W końcu niechcący trafiamy do budki pograniczników. Pytamy, gdzie jest ośrodek. Nieczynny. Jesteśmy ledwo żywi, przemoczeni i zmarznięci. Pogranicznicy pozwalają nam rozbić namiot na polu za ich strażnicą.
Rano budzimy się zziębnięci. Śpiwory całe zawilgocone. Namiot sztywny, zlodowaciały, możemy go co najwyżej poskładać, a nie zwinąć. Szron na trawie.
Zwijamy manatki i idziemy do budki strażników. Nie ma komputerów, prąd z generatora. Miły chłopak wpisuje starannie do brulionu nasze nazwiska i numery motorów, wbija do paszportów kartoflaną pieczątkę i nieśmiało pyta, czy moglibyśmy przy okazji podrzucić strażnikom chilijskim dokumenty. Nie ma sprawy. Do tego wyjaśnia, że nie musi nam wystawiać papierów na motory, bo taki wymóg dotyczy tylko samochodów. No proszę .
I tak w roli posłańców przekraczamy jeszcze kilka rzek i bajorek, zanim docieramy do drewnianej bramki dzielącej Argentynę i Chile, którą musimy sobie sami otworzyć. Po drodze zaliczam jeszcze wywrotkę w kałużę. Ciemna woda leje się ze mnie i z bagażu. I w tym opłakanym stanie przychodzi olśnienie... dziś jest Lany Poniedziałek!
Wreszcie widać strażnicę chilijską. Napięcie, adrenalina, żeby tylko nie odesłali nas z powrotem za brak motorowych dokumentów od Argentyńczyków.
Urzędnik chilijski jest miły, ale wyjątkowo pedantyczny. Kaligrafuje kwitki...oj...pomyłka...wyrzuca kartkę do kosza i gryzmoli od nowa. A nam ciśnienie podskoczyło tak, że zaraz wybuchniemy. Otwiera szufladkę, wyciąga z niej "temporary import permit", dokument, o którym śnimy po nocach od pewnego czasu i wypisuje go na nasze motory. Dziękuję, witamy w Chile.
Tłumiąc wyrywające się nam z gardeł zwycięskie wycie, udając spokój żegnamy się z panem, wsiadamy na motory, szybko, szybko, żeby się nie rozmyślili...Motory uruchomione, rusz...a tu nagle pan wyskakuje zza drzwi wołając, żebyśmy zaczekali. Zbledliśmy. NIEEE!!!
-"Przepraszam, zapomniałem, jeszcze tu się musicie podpisać...".
Jednak TAK. Na pełnym gazie, wydzierając się ze szczęścia, uciekamy jak najdalej od granicy. Dopiero po 20 km uznajemy, że czas się na chwilę zatrzymać, podsuszyć, zjeść, poświętować.
Zapracowaliśmy na to przejście. Zasłużyliśmy.
Sunday, April 4. 2010
Nie, to nie. Skoro utknęliśmy w Argentynie i nie możemy spłynąć na południe promem, zjedziemy tam słynną Rutą 40. Ma być odludnie, przepięknie, w większej części bez asfaltu. Jeśli przepuszczą nas do Chile na południu, najwyżej wrócimy promem.
Nie wiemy, czy uda się zjechać aż tak nisko, jak byśmy chcieli, bo zima za pasem. W dzień słońce potrafi solidnie rozgrzać, ale jeśli pogoda się nie utrzyma, może być ciężko. Póki co jedziemy.
(Bariloche)
(Cabeza del Indio, okolice El Bolson)
Sunday, March 28. 2010
Noc w namiocie. Zimno, oj zimno, jeśli nawet powyżej zera, to niewiele.
Ale od rana świeci słońce i szybko nas ogrzewa. To co, może spróbujemy jeszcze raz podjechać na granicę? Wczorajszy celnik pewnie dziś ma wolne...
A tu niespodzianka. Za biurkiem znowu mądraliński. Na poczekaniu wymyślamy jakąś mało wiarygodną historyjkę tłumaczącą nasz powrót, ale chyba mądraliński się połapał, o co tak naprawdę nam chodziło, bo poczerwieniał i wściekły wydziera się na nas: "THESE MOTORBIKES WILL NOT CROSS THE BORDER!!!" A potem wyp..rosił nas z pokoju.
Sprawdzamy, że 60km na północ jest jeszcze jedno nieduże przejście. Szutrowa droga, góry, powinno być bardzo ładnie, więc tak czy siak możemy się tam przejechać. Niestety, tu też porażka. W paszportach zrobił się nam do tego niezły bajzel, bo za każdym razem procedura wygląda tak, że najpierw żandarmeria, która nie ma nic do motorów, wbija nam pieczątkę opuszczenia Argentyny, a potem celnik nas cofa, wobec czego żandarmeria musi anulować wcześniejszą pieczątkę.
Dość tych granic. Pora zrobić przerwę. Prom z Puerto Montt i tak już popłynął. Kotwiczymy na dwa dni w małej osadzie Villa Pehuenia. Czas pobawić się motorami. Wjeżdżamy na wulkan Batea Mahuida. Pływamy kajakiem po jeziorkach. Gotujemy dobre rzeczy. Zbieramy siły do dalszej walki.
(przez wulkan przechodzi granica - to my tak jedną nogą, chociaz na chwilę, w imię zasad...)
(doswiadczenie - kamyk wulkaniczny nie tonie)
Saturday, March 27. 2010
Czas podjąć próbę przekroczenia granicy z Chile.
Przejście maleńkie, prowadzi do niego szutrowa droga. Mała budka, w niej dwóch młodych chłopaków i to by było na tyle. Akurat przed nami przyjechała argentyńska wycieczka na treking po chilijskiej stronie. Przepuszczają nas, żebyśmy nie czekali, aż ich wszystkich odprawią. W tej sytuacji szybciutko stemplują nam paszporty i wypisują papiery na motory. Moje gotowe. Jeszcze tylko dla Bartka.
I wtedy przyszedł starszy oficer. "-Skąd jesteście? Nie macie argentyńskiego paszportu? A to chyba nie możecie przejechać". Idzie dzwonić do bazy po radę.
Niech to szlag. Jest ponoć taki przepis, że cudzoziemiec nie może wyjechać za granicę na argentyńskim motorze. Pokazujemy, że przecież mamy wszystkie kwity na motory, meldunek w Buenos, argentyński NIP a nawet prawo jazdy! Nie, musi być paszport albo stała rezydencja. Żadne prośby i namowy nie skutkują. A tak było blisko. Frustracja tym większa, że wiemy, że przez to samo przejście puścili innych ludzi w identycznej sytuacji dwa tygodnie wcześniej. Widać El Jefe miał wtedy wolne...
Trudno. 50 km dalej u stóp pięknego, ośnieżonego wulkanu Lanin jest inne przejście. Jedziemy tam, ale sytuacja się powtarza. Celnik jest nieubłagany.
Do trzech razy sztuka. Zasuwamy kolejne 200 km na następne przejście. Ale tu też celnik-mądraliński zdaje się świeżo po szkoleniach zaczyna nam dydaktycznie rysować na kartce Argentynę, i klaruje, że jak cudzoziemiec przyjedzie do Argentyny (w tym momencie rysuje ludzika gdzieś na Atlantyku i strzałeczkę od niego do Buenos) to może sobie kupić motor i jeździć po Argentynie (i tu pan mądraliński smaruje z dziesięć kółek wewnątrz Argentyny), ale nie może na nim wyjechać za granicę (na kartce pojawia się 5 strzałek z Argentyny na zewnątrz, które w kulminacyjnym punkcie mądraliński zamaszyście i sumiennie jedną po drugiej przekreśla). Skoro taki uczony spryciarz to go troszeczekę pomęczymy. A czy na naszym motorze mógłby - tak teoretycznie - wyjechać Argentyńczyk? -"No...eee....taaak...jakby miał upważnienie od was..." Acha, to jak przyjedziemy z amigo archentino to moglibyśmy się przedsostać do Chile z motorami? -"No...e...chyba taaak...."
To my szybciutko w tył zwrot do miasteczka organizować amigo.
Po 20 minutach wracamy z nowym przyjacielem. Tego się mądraliński nie spodziewał. No i zaczyna straszyć naszego amigo, jakie to może mieć potem problemy. Straszy na tyle skutecznie, że amigo jednak się wycofuje.
Wystarczy na dziś. Humory podłe. Rozbijamy na campingu namiot i idziemy spać. Jutro pomyślimy, co dalej, bo siewodnia goława nie rabotajet .
Thursday, March 25. 2010
Argentyński pies ma błyszczącą sierść. Nie wystają mu żebra. Ma dobre, przyjazne spojrzenie. Jest duży i dostojny. Nie znajdziecie tu podskakujących, gryzących po kostkach małych jazgotów.
Psia społeczność jest dwuklasowa. Pierwszy stan to privado. Mają Panią albo Pana, smycz, mieszkają w apartamencie albo willi. Gdy Pan albo Pani ciężko haruje w biurowcu Buenos Aires na psią michę, privado chadzają na spacery. Zostają dobrane w kilkupsobowe grupy, odpowiadające sobie wzrostem i temperamentem, ba: często nawet rasą, zaprzężone w wieloramienną smycz i drepczą sobie z psią nianią do parku.
Pozostała część psiej społeczności...nie, one nie są bezpańskie... one są raczej ...colectivo. Wspólne. Publiczne. W jednym miasteczku atestowane colectivo miały nawet założone na szyje czerwone tasiemki. Nikomu do głowy nie przyjdze sprzedać im kopa, kamulem rzucić. Nigdy w życiu. Wręcz przeciwnie: każdy czuje potrzebę trochę się nimi niezobowiązująco zaopiekować. Nakarmić. Jako że przeciętny argentyński samiec zjada kilogram krowy dziennie, to i dla colectivo zostawi smakowity gnat. A jak się już psisko naje, i, dajmy na to, przykima sobie błogo pod drzwiami czy stołem w knajpie, to broń Boże nikt go nie przepędzi. I tak, kroczek po kroczku, colectivo buduje swój rewir. Od Marii z panaderii rano dostanie mleka, od Pilar z warzywniaka marchewkę, a jak Pedro-rzeźnik będzie zamykał zakład, to może kość się trafi. Jeśli nie, to przecież Jose za rogiem powinien robić wieczorem asado...
Największym szczęściem colectivo nie jest jednak pełen brzuch. Żarcie zawsze się jakoś skołuje. Za to jeśli ktoś czasem z nim pogada tak od serca, pogłaszcze...wtedy przed colectivo otwiera się psie niebo. Patrzy Ci w oczy, merda, przytula się, jakby potrafił to by się uśmiechnął. Pewnego dnia piękny, wielki zaczepiony przez nas mieszaniec (collie i krzesła ) odmówił - wyraźnie najedzony - poczęstunku, ale natychmiast wywrócił się na grzbiet i uniósł łapę z miną "o tu, tu mnie podrap".
"Dog has personality..."
Tuesday, March 23. 2010
Była, biurokracja, była jazda w ulewie, była zgubiona nakrętka... To co teraz?
Teraz czas na wiatr...
W drodze z Nequen do San Junin de los Andes wygwizdało nas za wszystkie czasy. Prosto w twarz przez 400 km. Przy 60 km/h motor zaczyna tańczyć. Całą drogę w pełnej koncentracji. Mimo kasku w uszach non stop przeraźliwy gwizd. Jak dobrze, że to nie rowery .
I do tego...duże zużycie paliwa. Za duże... Ostatnie dwa kilometry do stacji pokonujemy metodą wietnamską: jadę tuż obok Bartka, który jedną nogą pcha mój motor...
(W drodze do San Junin)
(W drodze do San Junin)
W San Junin robimy dzienną przerwę. Musimy się zregenerować przed przekroczeniem granicy.
(zimno-prezentacja stroju motorowca)
(zimno-prezentacja stroju motorowca)
(jeden krok dla czlowieka...)
(San Junin slynie z pstraga - co widac. Wszystkie ulice oznaczone sa w ten sposob)
(okolice San Junin)
(okolice San Junin)
(okolice San Junin)
(okolice San Junin)
Friday, March 19. 2010
Coś źle obliczyliśmy. Powinno przecież starczyć benzyny jeszcze na jakieś 50 km. Hm, dziwne...Tak czy inaczej, moja maszyna zakaszlała i stanęła.
Do najbliższej stacji zostało około 20 km. U Bartka w baku jeszcze trochę paliwa jest. Spróbujemy się tym podzielić i dojechać.
Bartek odkręca "kopułkę" od swojego filtru paliwa, żeby spuścić do butelki trochę benzyny dla mnie. Na "kopułce" zebrało się kilka cennych dodatkowych kropelek.
-"Masz to i wlej do swojego baku".
Biorę "kopułkę", otwieram bak i wle..... brzdęk. Oj. Oj. Ojoj.
Bartek zaniepokojony metalicznym dźwiękiem przestaje spuszczać benzynę i z niedowierzaniem patrzy na mnie...
-"Nie mów mi, k..., że to zrobiłaś..."
-"Uhm..."
-"Powiedz, k..., że nie! Nie wierzę!"
-"Chyba jednak taaak..."
-"Nieeee..."
Śmiać się, czy płakać? Sami nie wiemy. Trochę mi głupio. Faktem jest, że bartkowa "kopułka" najspokojniej na świecie siedzi sobie teraz w moim baku...
Bez "kopulki" Bartek nie da rady jechać. Usiłujemy przechylić motor i ją wydobyć, ale nie udaje się. Przy okazji potrącamy butelkę z resztką paliwa, której z tego wszystkiego zapomnieliśmy zakręcić...
Bartek trochę zły. Mamrocze pod nosem coś o babie i motorze. Żeby się zrehabilitować łapię stopa, zabieram kanister i jadę na stację po benzynę.
Ok, to mamy benzynę, ale co teraz? Zastanawiamy się, czy lepiej holować jeden motor, czy raczej poszukać na jednym motorze"kopułki". W końcu zostaję z jednym motorem i bagażami, a Bartek jedzie na poszukiwania.
Po dwóch godzinach wraca. "Kopułki" nigdzie nie znalazł, ale chłopaki z warsztatu dali mu kanister z rurką, który ma sobie zainstalować zamiast baku na siedzeniu i z taką konstrukcją między nogami dojechać do większego miasta...
Udało się. Akurat czas na pierwszy przegląd gwarancyjny mojej Hondy. Przyznaję się w salonie, co zrobiłam. Panowie mają miny jak Bartek, ale odkręcają bak i wyjmują "kopułkę". Następnego dnia możemy jechać dalej.
|