buy sibutramine online , buy sibutramine , sibutramine buy , sibutramine for sale, sibutramine online , buy sibutramine 15mg , sibutramine order online , sibutramine for sale online , sibutramine buy online , sibutramine buy online india , buy sibutramine online uk , buy sibutramine online usa , buy sibutramine 15mg online , buy sibutramine 15mg online uk , where can i buy sibutramine online , buy sibutramine uk , buy sibutramine australia , buy sibutramine 20mg uk https://buysibutramineonline2u.com/sibutramine price , sibutramine prices , sibutramine reviews , sibutramine tablets , sibutramine uk , sibutramine capsules , sibutramine pills , sibutramine canada , sibutramine in canada , where to buy sibutramine , sibutramine effects , sibutramine results , sibutramine pills for sale , sibutramine 15 mg for sale , where can i buy sibutramine , sibutramine thailand , order sibutramine , sibutramine buy uk , sibutramine before and after , sibutramine 15mg reviews , sibutramine uk buy , sibutramine diet pills , sibutramine diet pills for sale , sibutramine for weight loss , sibutramine weight loss , sibutramine singapore
Nic tak dobrze nie robi na zrost kości jak porządna impreza. Przerywamy na chwilę leżenie w hamakach i za namową pary sympatycznych Angoli płyniemy na Isla de la Luna na całonocne rave party w ruinach.
Miejsce kosmiczne, powstał tylko jeden mały problem. Okazało sie, że generator (na wyspie nie ma prądu) nie wystarcza do zasilenia całego sprzętu. Konsternacja. W końcu chłopaki popłynęli na sąsiednią wyspę po dodatkowy generator, przenieśliśmy imprezę z ruin pod hostel i ruszyło.
W spokojnej i cichej Copacabanie zaroiło się. Do miasteczka ściągają sznury przystrojonych samochodów z całego Peru na doroczne święcenie.
Wszyscy to wszyscy... Żeby zakręty były proste. I drogi szersze. I grawitacja nieco mniejsza...
Najpierw pojazdy należy piknie przystroić. Buszujemy wśród kolorowych straganów w poszukiwaniu odpowiednich girlandów zanim decydujemy się na dwie prześlyczne mariposy. I jeszcze dzwoneczki na kierownicę. I jeszcze konfetti na zderzaki..
Ubieramy nasze maszyny. Łoboże, jakie cudne!
Teraz tylko trzeba znaleźć miejsce w rzędzie samochodów na brzegu Titicaca. Zadanie trudne, łokciem trzeba popracować, ale dzięki pomocy dziarskiej właścicielki naszej ulubionej budy z pstrągiem wciskamy się między oczekujących.
Wreszcie pojawia się padre z wiadrem święconej wody. Najpierw sumiennie skrapia naszych sąsiadów; i po masce przeleciał, i po kołach, i po silniku...Wreszcie kolej na nas!
I po wszystkim. No, prawie. Bo jeszcze trzeba piwem oblać maszyny, uroniwszy przy tym nieco dla Pachamamy. I konfetti posypać. A za księdzem podąża akredytowany szaman, żeby kadzidłem i zaklęciem na wszelki wypadek porawić po padre...
Impreza trwa prawie cały tydzień. W dzień święcenie, a w nocy balanga. Bogato. Ale co tam, w końcu fury poświęcone, teraz to można i na gazie wracać do domu, bo i tak nic się nie może już stać .
La Paz opustoszało. Iza z Kamilem już dawno w dżungli, Kuba w Chile, Moustasche i Karol w Peru, Podgór w Warszawie... Zaczyna nas powoli roznosić. Żegnamy się z Szymonem pomagając mu jeszcze w przeprowadzce, czyli Bartek nosi a ja robię check list ;), a następnego dnia przenosimy się nad jezioro Titicaca. Ja autobusem, Bartek na dwa razy przyprowadza motory.
Dobrze nam to zrobiło. Fajne widoki, na jednym motorku objeżdżamy okolicę. Opychamy się pstrągami, wylegujemy w hamakach i jakoś nam niepostrzeżenie mijają kolejne gipsowe dni...
Fiesta, fiesta. Do La Paz zjechały reprezentacje uniwersytetów z najróżniejszych zakątków Boliwii, żeby cały dzień tańczyć na ulicach w corocznej paradzie Entrada Folklorica de Universitaria. Impreza trwa od rana do późnego wieczora, wstrzymano ruch samochodowy, miasto zwariowało.
Ze złamanej nogi wreszcie jest jakiś pożytek, bo kulawą senioritę i jej pielęgniarza wpuszczają do pierwszych rzędów.
Każdą grupę tańczących poprzedza wystrojony samochód, na dachach przyczepione kukiełki, czasem gumowe a czasem żywe...Za nimi niezmordowanie podryguje parada. Po południu tancerze już ledwo zipią. Na twarzach przyklejone profesjonalne uśmiechy, ale w oczach ból skatowanych mięśni i odcisków.
Wyjeżdżamy z La Paz. Iza i Kamil chcą na północ do Brazylii, Kuba na południe do Uyuni, a my planujemy motorowe kółko Coroico - Mapiri - Sorata - La Paz w oczekiwaniu na Podgóra, który odwiedzi nas wracając z zaćmienia słońca na Wyspie Wielkanocnej. Ale może by tak jeszcze chociaż chwilę pojechać razem... Pierwszy raz od czasu Anji i Petera spotkaliśmy ludzi, z którymi z dnia na dzień czujemy się coraz bardziej związani i nie chcemy kończyć wspólnej podróży.
I znowu szutrowa droga prowadzi nas całą piątką do starego zamku w środku dżungli...Potem do Coroico, gdzie kończymy imprezę tańcząc nad ranem na chodniku z lokalesami boliwijskie przeboje...
(guma na przełęczy)
(zamek nie wiadomo gdzie)
(fot.Kuba)
(fot. Kuba, w drodze do Coroico)
(Coroico, trochę się zakurzyliśmy...)
W końcu żegnamy się. Z tym, że w międzyczasie w motorze Kamila padł amortyzator, a na nowy będzie musiał czekać w La Paz. Wyruszamy sami na naszą małą wycieczkę, ale wiemy, że za parę dni znów się pewnie spotkamy.
Pierwszy kawałek drogi paskudny. Mijają nas ciągle ciężarówki wzbijające w powietrze potworne tumany kurzu. Jedziemy jak Bozia przykazała prawą stroną, a tu nagle wyskakuje na nas zza zakrętu samochód. Potem drugi. Zjeżdżamy na pobocze i wydzierając się wymieniamy z kierowcami uwagi nt naszych mam. Postanawiamy jednak jechać lewą stroną. Dopiero po kilku kilometrach pojawia się - niespodzianka - znak zmiany kierunku ruchu...
Drugiego dnia jedziemy do małej wioski Mapiri. Na mapie wydawało się blisko, ale droga prowadzi przez góry, więc wioski oddalone w linii prostej o 20 km dzieli tak na prawdę minimum 60 km szutru i zakrętów. Na miejsce docieramy już po ciemku.
Następnego dnia mamy problem. Upadam nieszczęśliwie z bagażem, stopa strasznie puchnie i boli. Co jednak robić, jesteśmy na pustkowiu, z dala od szpitala i pomocy. Wsiadamy na motory i postanawiamy dojechać do La Paz. Siąpi, na drodze robi się błoto, ślisko, co chwila trzeba przejeżdżać przez strumienie. Na domiar złego nawala mój motor, gaśnie co jakieś 2 km. Coś się zapchało, nie podaje paliwa do gaźnika. Na początku pomaga dmuchanie w bak, ale potem i to nie daje rezultatów. W jakiejś wsi rozkręcamy motor i Bartek znajduje przyczynę: zatkał się filtr paliwa w baku. Nie daje się przeczyścić, więc obcinamy zatkany kawałek, przykręcamy pozostałą część i jakoś ruszamy dalej. Za Soratą pojawia się wreszcie asfalt, ale mgła jest tak gęsta, że i tak nie ma mowy, żeby jechać szybciej niż 40 km/h. Potem zaczyna padać grad...
(fiesta w Mapiri)
W rezultacie dojeżdżamy do La Paz dwa dni po upadku. Małe kółko okazało się trudną, siedmiosetkilometrową trasą, do tego przy wyjątkowo marnej pogodzie. Jedziemy do szpitala sprawdzić, co z nogą. Tak profilaktycznie. Robią rentgen.
Co???
Wieloodłamowe złamanie kości śródstopia z przemieszczeniem. Konieczna operacja i ześrubowanie...
Jesteśmy załamani. Zaczynamy organizować powrót do domu, ale na wszelki wypadek wysyłamy rentgen do konsultacji w Polsce. Jednak polscy lekarze absolutnie odradzają operację, sugerując "jedynie" gips. W tej sytuacji idziemy do jeszcze jednego lapazkiego speca wyszukanego przez Szymona, który potwierdza diagnozę z Polski. Zakłada gips...na 4 tygodnie...nogi nie opierać...kule kupić...
Deja vu
Na pewien czas zostaniemy w La Paz. Jest Iza z Kamilem czekający na amortyzator, Szymon, Karol. Na chwilę wpadają Agnes i Michał. Pojawia się znienacka Willy. Dolatuje Podgór. Robi się więc nam raźniej mimo gipsu. Co dalej - zobaczymy...
Od miesiąca odgrażamy się, że dosyć już tej zimy, że trzeba zjechać niżej, do dżungli, hamak rozwiesić, wygrzać się porządnie...
Iza, Kamil i Kuba szykują się do ataku na Huayna Potosi (6088 n.p.m.) i co pewien czas namawiają, żebyśmy poszli z nimi, ale twardo odmawiamy: bo to i śnieg, i lód, i mróz, i zmęczy się człowiek...Brrr...
Dzień przed wyruszeniem odbierają sprzęt do wspinaczki: raki, czekany, liny, ciepłe ciuchy..."I dali nam nawet takie oldskulowe okulary przeciwsłoneczne". "Taaak? Takie ejtis??? Cholera, Marta, to może jednak pójdziemy..."
Stało się. Słowo się rzekło. Wypożyczamy dodatkowy sprzęt i wystrojeni w odblaskowe górskie ciuchy, a przede wszystkim w szałowe okulary pakujemy się na cztery motory i takim egzotycznym konwojem ruszamy do Paso Zongo (4700 n.p.m.), gdzie zostawiamy motory i skąd zaczynamy wspinaczkę.
(wybieramy sprzęt)
(aprowizacja)
(pakowanie)
(za nami La Paz...)
(fot. Iza)
(fot. Kuba)
(fot. Kuba)
Prowadzi znający się na rzeczy Kuba. Dzięki niemu nie musimy wchodzić w zorganizowanej grupie z agencją turystyczną i możemy to zrobić po swojemu. Iza z Kamilem i my będziemy wspinać się po śniegu i lodzie pierwszy raz.
Po południu w niezłej formie docieramy do Campo Rocas (5200 n.p.m.). Rozbijamy namioty na kamiennych półkach, gotujemy makaron z sardynkami który smakuje tak, jak ...makaron z sardynkami i kładziemy się spać. Noc ciężka, męczy mnie choroba wysokościowa (lub sardynki)...
(fot. Kuba)
(fot. Kuba)
(Campo Rocas)
Rano następnego dnia zwijamy obóz i zaczynamy wejście po lodowcu. Najpierw Kuba uczy nas wiązać liny i obsługiwać czekan, więc radośnie tarzamy się w śniegu. Ok, dosyć tej zabawy, bo tak to nigdzie nie dojdziemy.... Zaczynamy podejście do Campo Argentino. Bartek idzie związany z Kamilem, Kuba z Izą i ze mną. Wysokość daje się nam we znaki. Niby podejście nie jest strome, ale mimo to człowiek ledwo zipie. Do tego dochodzą ciężkie plecaki. Dochodzimy w końcu do miejsca, gdzie powinno znajdować się Campo Argentino. Spodziewaliśmy się jakiegoś znaku czy miejsca na rozstawienie namiotów, ale Campo Argentino okazało się po prostu wypłaszczeniem rozciągającym się między 5500-5700 m.n.p.m. Rozbijamy się na śniegu i w namiocie przygotowujemy obiad, bo po pod wieczór temperatura raptownie spada i ciężko wytrzymać poza śpiworem. Topimy śnieg, żeby mieć co pić.
(fot. Kuba, śniadanie w Campo Rocas)
(profeska )
(fot. Kuba)
(fot. Kuba)
(fot. Kuba)
(Campo Argentino)
(fot. Kuba, Campo Argentino)
(Campo Argentino)
(Campo Argentino, kolacja)
O 4 rano, w temperaturze -12°C, po ciemku zakładamy sprzęt i rozpoczynamy atak na szczyt. W oddali migocze La Paz. Niestety akurat w tym czasie dochodzą do naszego obozu grupy, które zaczęły wspinaczkę o 1 w nocy z Campo Rocas, więc omijając szczeliny tuptamy jeden za drugim w sznurku światełek. Jest ciężko, zwłaszcza mi i Izie, mimo że tym razem idziemy bez plecaków, które zostały w Campo Argentino. Huayna Potosi ma opinię góry łatwej technicznie, możliwej do zdobycia przez początkujących, ale podejście na wysokości 6000 m, choćby niezbyt strome, wysysa z człowieka wszystkie siły. W pewnym momencie, przed ostatnią granią, przychodzi chwila największej słabości i chcę zrezygnować. Odpoczywamy, na szczęście wstaje świt i dodaje energii. Jeszcze kawałek, po najtrudniejszej szczytowej grani, ostrożnie, bo po obu stronach przepaść ...JEST!!! Weszliśmy wszyscy, zipiemy i śmiejemy się, szczęśliwi że się udało.
(fot. Kuba, tuż przed szczytem)
(fot. Kuba, szczyt)
(szczyt)
(fot. Iza, my i szczyt)
(zdobywca )
(my i szczyt-odpoczynek)
(grupacz na szczycie)
(fot. Iza, grupacz na szczycie)
Zejście okazuje się łatwe i szybkie. Po drodze w dół zwijamy obozowisko, zjadamy yum-yumki i znowu w dół. Wkoło biało i pięknie. Do Paso Zongo dochodzimy po południu. A tu niespodzianka: w motorze Kamila zeszło powietrze z koła (pompka oczywiście została w La Paz, bo po co prać tyle rzeczy na 3 dni...), a nasze kaski i inne fanty, których nie braliśmy na górę zostały uwięzione w schronisku, gdyż szefowa pojechała do miasta i wróci jutro. Dopiero po zachodzie udaje się skołować pompkę i przychodzi człowiek z kluczem od schroniska. Po ciemku wracamy krętą szutrową drogą do La Paz. Dojeżdżamy skonani, ostatkiem sił doczołgujemy się jeszcze na pizzę i zasłużone piwo.
(fot. Kuba)
Przez następny dzień schodzi z nas zmęczenie. Mięśnie w zasadzie nie bolą, tylko człowiek jakiś taki skołowany i rozmemłany. Ale wszyscy szczęśliwi. Wielka satysfakcja, że weszliśmy po swojemu, że daliśmy radę, że było przy tym tyle pozytywnej energii, śmiechu ale i wzajemnego wsparcia. Od dawna chcieliśmy spróbować wspinaczki, jednak dzięki Kubie, Izie i Kamilowi to nie było tylko zdobycie nowego doświadczenia, ale przede wszystkim świetna zabawa od początku do końca, nawet w najtrudniejszych momentach. No i te okulary...
La Paz nas zauroczyło i zassało. Z reguły nie jesteśmy fanami wielkich metropolii i wolimy bezdroża, ale są miasta takie jak Kalkuta czy Hanoi, gdzie czas się zatrzymał, gdzie człowiek chce się zagubić w kolorowym tłumie i chłonąć bez końca obrazy, zapachy, dźwięki...
Od pierwszej chwili, gdy po kilku godzinach "płaskiej" jazdy z Oruro znienacka, zupełnie niezapowiedzianie otworzył się pod nami głęboki, obrośnięty domami kanion, ozdobiony białym szczytem wulkanu Ilimani, gdy w poszukiwaniu noclegu zjeżdżaliśmy wąskimi, zatłoczonymi, stromymi brukowanymi uliczkami, lawirując motorami pomiędzy tysiącami straganów, na których sprzedają warzywa, owoce, ciuchy, narzędzia, zioła leczące dolegliwości różne czy przynoszące szczęście zasuszone płody lam, poczuliśmy się we właściwym miejscu...
(embriony lam na szczęście)
(liście koki)
W La Paz niezaprzeczalnie i niepodzielnie królują tradycyjnie ubrane cholity. Na czubku głowy filuterny melonik, włosy splecione w dwa czarne złączone ze sobą na końcach warkocze, falbaniasta pstrokata spódnica, chusta z frędzlami. Zamiast torebki przewiązany na plecach kawałek wzorzystego materiału, do którego można zapakować wszystko: tak kartofle i pomidory jak i dzieciaka. Paradoksalnie strój ten wprowadzili w XVIII w. Hiszpanie, ale tak mocno zakorzenił się wśród miejscowej ludności, że stał się wizytówką kobiet z Altiplano.
(shopping)
Na wysokości prawie 4000 m, w najwyżej położonej - konkurującej jedynie z tybetańską Lhasą - stolicy świata (bo choć oficjalnie stolicą Boliwii pozostaje Sucre, to jednak bez wątpienia La Paz jest sercem tego kraju), jeden za drugim, nie wiemy sami kiedy przepływają nam między palcami słoneczne choć chłodne dni. Włóczymy się bez celu ulicami, pijemy soki ze świeżych pomarańczy po złoty dwadzieścia pięć za kubek z dolewką, tańczymy na chodniku z cholitami, przymierzamy meloniki...
To miasto ma charakter, charyzmę, klimat...W tym mieście można zapomnieć, że trzeba jechać dalej...
La Paz, La Paz... Niesamowite miasto, ale o nim innym razem. Bo teraz będzie o Polakach w podróży...
Pewnego dnia Małgośka i Tomek napisali, że jak zawitamy do La Paz, mamy koniecznie skontaktować się z mieszkającym tam "zajebistym kolesiem" - Szymonem.
Innego dnia szukaliśmy na forum motorowym informacji o drogach prowadzących przez Altiplano, a tu pewien Brazylijczyk pyta nas, czy znamy Izę i Kamila, którzy też jadą przez świat motorami. Nie znaliśmy, ale postanowiliśmy szybko naprawić ten błąd i wysłaliśmy zaczepnego e-maila. Od słowa do słowa umówiliśmy się w La Paz...
Przyjeżdżamy, witamy się z Izą, Kamilem i...Gabrysią, i Dominiką, i Kubą, którzy od wielu miesięcy szwędają się po Ameryce Południowej i też postanowili zrobić sobie małą przerwę w La Paz... A Szymona już znacie? Tak, tak, dziś u niego impreza...Na imprezę wpada jeszcze Karol...
Jednym słowem spotało się 9 Polaków w La Paz. Później dołączają jeszcze na chwilę Agnes i Michał. Wszyscy od wielu miesięcy poza krajem, stęsknieni za polskością, rozmową nie zaczynającą się od wyjaśniania, że jesteśmy "not from Holand but from P o l a n d", gadamy codziennie bez końca i do późna na tematy bardzo ważne i zupełnie nieważne, wzmacniając się grzańcem, Kapitanem Cortezem, młodą gotowaną kapustą i schabowym... Brakowało nam tego, nawet sami nie zdawaliśmy sobie sprawy jak bardzo. Zbyt trudno się rozstać, codziennie wymyślamy nowy powód, żeby zostać jeszcze jeden dzień dłużej w La Paz...
Po opuszczeniu Salaru Uyuni przedostajemy się na kolejny, mniejszy Salar Coipasa. I znów pochłania nas słona biel.
Naszym celem tym razem nie jest jednak salar, ale małe wioski zamieszkałe przez władającą własnym językiem mniejszość Chipaya, położone na jego obrzeżach. Nie jest łatwo tam trafić, kilka razy wybieramy niewłaściwe ścieżki i musimy zawracać. Do tego dochodzi przeprawa przez głęboką rzekę, bo mostu nie zdążyli jeszcze dokończyć...
Wreszcie docieramy do Chipayi. Słyszeliśmy, że tutejsi ludzie nie są przychylnie nastawieni do odwiedzających, każą płacić astronomiczne sumy za wjazd do wioski. Zatrzymujemy się przy jednej z pierwszych chałup, pytamy o nocleg. W wiosce jest dopiero co wybudowany hotelik, w którym możemy spędzić noc. Uzgadniamy cenę. A ile możecie nam zapłacić za pobyt w wiosce? Odpowiadamy, że nic. Płacimy za nocleg, więc to powinno upoważniać nas do pobytu w wiosce. Ustępują.
Sama Chipaya nie jest tak ciekawa jak jej okolice. Na polach otaczających wioskę rozsypane są maleńkie, okrągłe domki wykonane z prostokątnych, wycinanych prosto z pola kawałków gliny. Spacerujemy po polach, zaczepia nas pastuszek kręcący w dłoniach wrzeciono z wełną lamy. Wypytuje o Polskę, co tam się uprawia i hoduje, opowiada o Boliwii. Pokazuje swoje gospodarstwo składające się z trzech tradycyjnych domków: w jednym mieści się sypialnia, w drugim kuchnia, w trzecim "salon". Do tego malutki domik dla dwóch prosiaków, bo prosiak - inaczej niż lamy - nie wytrzymałby zimnej nocy bez schronienia. Gawędzimy sobie i zastanawiamy się czy przypadkiem nasz nowy przyjaciel na zakończenie nie będzie chciał kasy. Ale nie. To tylko nasza paranoja. Facet po prostu był nami zaciekawiony tak samo jak my nim i chciał sobie urozmaicić popołudnie.
Kobiety Chipaya mają swój własny tradycyjny strój, przypominający brązową opończę z trójkątnym kapturem rodem z "Historii żółtej ciżemki". Włosy splatają w 60 afrykańskich warkoczyków, które następnie wiążą w dwa duże warkocze. Tyle, że niewiasty zwąchały interes: nie ma kasy, nie ma zdjęcia. Nie to nie.
Ogólnie ludzie Chipaya wbrew zapowiedziom okazują się mili i życzliwi. Jedyny niemiły akcent to żądanie kasy za fotografię przez kobiety.
(jedyne zdjęcie ludzi Chipaya, które udało się zrobić)
Koniec tych bezdroży. Czas jechać do La Paz. Za miejscowością Huachacalla wjeżdżamy na pierwszy od 1000 km asfalt...