Friday, June 18. 2010
W Uyuni wbrew planom zabawiliśmy trzy dni. Bartka złożyło przeziębienie. Gorączka, cieplejszy od najlepszej tufy . Łóżeczko, polopiryna, herbata z cytryną. Po trzech dniach zażądał piwa. Zdrowy, znaczy się. Możemy jechać dalej.
Odbieramy też maila od Willego: zepsuł mu się trochę motor i czekał na nas dzień w San Juan, aż w końcu ruszył do Potosi po części. Musieliśmy się minąć. Może innym razem w Boliwii
(bazar w Uyuni)
(śniadanie w Uyuni)
(koktail w Uyuni)
Tuesday, June 15. 2010
Wreszcie kończą się wertepy i zaczyna się słynny Salar Uyuni...
Przy wjeździe na Salar siedzi Boliwijczyk i dłubie w swojej Jawie. Podjeżdżamy sprawdzić, co się stało. Guma. Spełniamy dobry uczynek, dajemy panu naszą łatkę i pomagamy naprawić koło. Pan przeszczęśliwy, myślał, że będzie sterczał godzinami w szczerym słonym polu, a tu jak tylko zaczął zdejmować koło, zjawił się serwis .
Ale, ale, miało być o salarze a nie o pomocy drogowej. Wyobraźcie sobie wielkie, zamarznięte, pokryte warstwą bielusieńkiego śniegu jezioro, na którym ktoś wymalował miliardy wielokątów. Tyle, że to nie śnieg, tylko sól. Sprawdziliśmy, żeby nie było. Słone jak diabli.
W pierwszej chwili jedziemy niepewnie, bo nie wiemy, jak działa taka nawierzchnia. W głowie odruchowo zapala się czerwone światło: uważaj, białe, gładkie, będzie ślisko...Ale motory trzymają się jak na najlepszej autostradzie. To co? Na skróty? Do wyspy, o tej, na prawo! Jedziemy i jedziemy...Wyspa wydawała się tuż tuż, a jechaliśmy 20 km...
Wieczorem musimy dojechać do Uyuni, bo - niestety - kończy się nam paliwo...Bartkowe Tornado zaniemogło 5 km przed wjazdem do miasta. Podkarmiamy go z mojego baku. Odmawiam dotykania nakrętki .
Ale jutro wracamy na Salar!
(słone)
Monday, June 14. 2010
San Juan to wioska maleńka i prymitywna, ale - co zwykle źle wróży - przyzwyczajona do turystów, którzy zatrzymują się tu na noc na szlaku trzydniowej ekspedycji po salarach. Jednak wystarczyło pobyć tu dzień dłużej, żeby ludzie zaczęli traktować nas bardziej swojsko, zagadywać na ulicy. Może trochę w tym zasługi budzących ciekawość motorów: a kto to taki, że nie jeździ jak wszyscy turyści jeepem i ma czas zostać z nami dłużej?
Pytamy szefową naszego solnego hostelu, czy możemy skorzystać z jej kuchni. Nie jest przyzwyczajona do takich pytań, bo landcruiserowe ekspedycje mają zawsze własnych kucharzy i polowe kuchnie, ale się zgadza. Gotujemy zatem wodę na makaron. "A wiecie co, to może ja dorzucę swoje kluski i ugotujemy razem?" -"Nie ma sprawy, my dołożymy jeszcze jedną naszą paczkę, ale gdyby miała pani trochę mięsa, to wyszedłby fajny sos"... No i tak się zaczęło. Wśród śmichów-chichów powstaje wspólny obiad dla nas, szefowej, jej dzieciaków i babki. Wyszło całkiem smacznie. Po jedzeniu szefowa oznajmia: "Bo my jak dużo zjemy, to potem żujemy liście koki"...- buch, torba na stole. "Ta koka to inne liście niż te, które służą do wyrobu kokainy. Te liście są dobre. Na trawienie, na chorobę wysokościową, na zęby. A jak twoje kolano, Marta?"-zainteresowała się babcia. "Bo najlepiej pożuj liście, wypluj je, połóż na kolanie i posyp cukrem, ból przejdzie...
Następnego dnia rano serdecznie się żegnamy. Kolano ma się dużo lepiej, mimo że zrezygnowałam z zielonej kuracji. "No, zjedzcie jeszcze trochę zupki na dowidzenia! Dobrze, teraz możecie jechać"...
(stara nekropolia obok San Juan)
(stara nekropolia obok San Juan)
(stara nekropolia obok San Juan)
Sunday, June 13. 2010
Noc w miarę ciepła jak na tę wysokość, tylko -7, ale bezsenna z powodu kolana. Spuchło i kiepsko się zgina. Co jednak robić, jesteśmy w środku drogi, spróbujemy jakoś jechać dalej. Niestety bardzo wolno, bo boli na wertepach. Mówimy Willemu, żeby jechał swoim tempem i ustalamy, że spotkamy się jakoś później w drodze.
Po południu dojeżdżamy do wioski San Juan. Ostatnie kilometry na szczęście po Salarze Chiguana, Jedzie się jak po asfalcie, bez bolesnych podskoków.
Pytamy o Willego, ale mówią nam, że był tu już o pierwszej, zjadł i pojechał dalej. Postanawiamy poszukać miejsca do spania i dać kolanu jeden dzień odpoczynku. Znajdujemy hostel cały zbudowany z soli. Plus wykończenia z drewna kaktusa. Aż boimy się zapytać o cenę, takie cuda muszą kosztować fortunę. Ile? 25 boliwarów od osoby? Czyli po12 zł? Oj, pożyjemy w tej Boliwii .
Saturday, June 12. 2010
Droga robi się coraz gorsza. W końcu znika zupełnie. Każdy jedzie tam, gdzie mu się podoba, byle mniej więcej na kierunku. Walczymy z piachem i koleinami, ciągle na granicy wywrotki.
W końcu jednak nie udaje się wyprowadzić motoru z poślizgu i ląduję w żwiro-piachu. Kolano trochę boli, ale daje się jechać.
Wieczorem znajdujemy uroczą lagunę z pozostałościami jakichś zabudowań na brzegu. Jest gdzie się schować od wiatru, są krzaki na ognisko. Rozbijamy namioty. Drugi dzień przeprawy za nami.
(wyjazd z hotelu )
(Uzupełniamy paliwo)
(Laguna Colorada)
(Laguna Colorada)
(Laguna Colorada)
(Laguna Colorada)
(Laguna Colorada)
(Laguna Colorada - flamingi)
(Laguna Colorada - flamingi)
(Laguna Colorada)
(Laguna Colorada)
(Arbol de Piedra)
(Arbol de Piedra)
(Arbol de Piedra)
(Którą drogą?:))
Friday, June 11. 2010
Wjeżdżamy do Boliwii. Przez kilka nadchodzących dni będziemy przemierzać południowo-zachodni płaskowyż - Altiplano. Ma być prawdziwa przeprawa: przez 500 km dziko, pięknie, odludnie ale i ciężko.
Wyruszamy we troje. Willego poznaliśmy na skwerku w San Pedro de Atacama. Siedział sobie zakurzony, obok motor, więc zagadaliśmy. Podróżuje od 2 lat, za kilka dni chce wjechać do Boliwii. O, ma mapę, a my od dwóch tygodni usiłujemy bezskutecznie kupić mapę Boliwii. Siedzimy, gadamy, czas płynie. Nagle słyszymy jakiś szelest. W czasie naszej rozmowy pewien czarny kundel podkradł się podstępnie do ławki, ściągnął sobie mapę i zaczął ją rozkosznie wyżerać...Efekt: dwie wielkie dziury zamiast La Paz i Santa Cruz...
Odprawę chilijską trzeba przejść w San Pedro, 40 km przed granicą. Poszło gładko. Potem wspinamy się na granicę. Droga asfaltowa, wygodna, chociaż motory trochę "kaszlą" z powodu wysokości.
Stempel, otwarta braka, jesteśmy w Boliwii!
Droga asfaltowa skończyła się. Koleiny, wyboje, piach i "tarka": jeśli nie jedziesz dostatecznie szybko, podskakujesz tak, że mózg się odkleja od czaszki. Z bagażu wypadają nam przez to 2 l. zapasowego paliwa i pęka butla z wodą.
(Laguna Vedrde)
(Laguna Verde)
(Laguna Verde)
Nagle pojawił się pierwszy. Potem drugi. Potem trzeci. A potem przestaliśmy liczyć...Otóż naszą dziką, odludną trasę przemierzają codziennie dziesiątki Landcruiserów ze zorganizowanymi wycieczkami z Uyuni. Słyszeliśmy, że możemy je spotkać, ale nie wierzyliśmy, że będzie tego aż tyle...
Pniemy się coraz wyżej. W końcu docieramy do boliwijskiej aduany - chyba najwyżej położona odprawa celna na świecie. W małym domiku na wysokości 5030 m.n.p.m. miły oficer wystawia nam bez żadnych problemów dokument tymczasowego importu motorów. Ciężko się oddycha. Trochę się kręci w głowie, słabość ogarnia.
Zjeżdżając z aduany odbijamy do gejzerów, na które dostaliśmy namiar od pewnego brazylijskiego motorowca. Fantastyczne błotniste bąble bulgoczą w kolorowych basenach. Łazimy wśród oparów, zachwyceni, że trafiliśmy w takie wspaniałe miejsce...Nagle rozlega się dziwny warkot. To gejzer? Ach nie, to Landcruzer... I jeszcze jeden. I jeszcze. I jeszcze...W 5 minut przy naszych "dziewiczych" gejzerach zaroiło się od turystów .
(Gejzery Sol de Maniana)
(Gejzery Sol de Maniana)
(Gejzery Sol de Maniana)
(Gejzery Sol de Maniana)
(Gejzery Sol de Maniana)
(Gejzery Sol de Maniana
(Gejzery Sol de Maniana)
(Gejzery Sol de Maniana)
Wieczorem dojeżdżamy do Laguny Colorada. Mieliśmy kempować, ale przy jeziorku stoją gliniane baraki dla turystów. Po trzy dolary za łóżko. Zaszalejemy, niech tam, zwłaszcza, że noc zapowiada się mroźna.
|