Thursday, September 30. 2010
Ostatnie chwile w Peru spędzamy w rejonie zamieszkałym niegdyś przez Indian Chachapoyas, czyli "ludzi chmur". Niemal w każdej wsi przedinkaskie ruiny, skalne grobowce. Najważniejszy kompleks to Kuelap, często porównywany z Machu Picchu, chociaż naszym zdaniem nie mają ze sobą nic wspólnego. Kuelap jest starszy, znacznie mniejszy, gorzej zachowany i skromniej położony. Za to mało tu turystów, więcej spokoju i klimatu. Cytadelę otacza ogromny, kilkunastometrowy mur. Wszystkie domy Kuelapu były zbudowane na bazie okręgu, często ozdobione płaskorzeźbami - szlaczkami.
(w drodze do Kuelapu)
(w drodze do Kuelapu)
(w drodze do Kuelapu)
(Kuelap)
(Kuelap)
(Kuelap)
(Kuelap)
(Kuelap)
(Kuelap)
(Kuelap)
(sarkofagi Karajia)
Przede wszystkim jednak rejon Chachapoya to cudne miejsce do poszwędania się przez kilka dni na dwóch kółkach albo dwóch nogach, zwlaszcza w zielonej dolinie Belen. Bartek łowi nam na śniadanie dwa pstrągi...
(Dolina Belen)
(Dolina Belen)
(Dolina Belen)
(Dolina Belen)
(Dolina Belen)
(sniadanie)
Monday, September 27. 2010
Saturday, September 25. 2010
Po drodze z Boliwii do Arequipy Bartek spotkał podróżującego na motorze pół Francuza - pół Peruwiańczyka Phellipe, mieszkającego na stałe w Muyabambie, miasteczku położonym na północy Peru.
Nasza droga prowadzi przez Muabambę, więc zdzwaniamy się z Phellipe, ale niestety akurat wyjeżdża na zawody motocrossowe w Tarapoto, z którego właśnie wyjechaliśmy... Spotykamy się w połowie drogi. Dostajemy tysiąc jeden wskazówek co i jak robić w Muyabambie, ale najważniejsze - mamy koniecznie udać się do knajpy dziewczyny jego kumpla Sophii, gdzie dają najlepsze mrówki na świecie...
Idziemy do knajpy Sophii, ale niestety mrówek dziś nie ma... Sophia każe nam jednak wrócić jutro rano - przygotuje je dla nas specjalnie.
Następnego dnia zjawiamy się punktualnie. Czeka już na nas pudełeczko świeżutkich mrówek.
Chrupią. Chyba smażone. Mają łepek, odwłok, łapki i wszystko jak trzeba, nie ma ściemy. Taka przekąska do piwa. Bartek zachwycony, dla mnie zbyt dziwny i intensywny smak...
Friday, September 24. 2010
Po kilku dniach jazdy robimy przerwę w małej wiosce Sauce, nad malowniczym górskim jeziorem obrośniętym tropikalnym lasem. Wysokość ok 700 m.n.p.m, więc nie jest aż tak niemożliwie gorąco jak w Puerto Mandolado czy Pukalpie.
(w drodze do Sauce)
(w drodze do Sauce)
(w drodze do Sauce, przeprawa przez rzekę)
(w drodze do Sauce)
(jezioro Sauce)
(jezioro Sauce)
(hot dog a la selwa, platan z serem i orzeszkami zapiekany w liściach)
(plantacja papai w Sauce)
W jeziorze są ryby. Umawiamy się z miejscową specjalistką od łowienia, żeby nas zabrała ze sobą na połów.
Najpierw musimy nałapać przynęty. Szefowa rzuca przy brzegu sieć, z której po chwili wyjmujemy malutkie, dwucentymetrowe rybki. Te, które są zbyt małe, wrzucamy z powrotem do jeziora.
Skoro mamy już przynętę, pakujemy się do małego, wąskiego i chybotliwego czółna, wydrążonego w pniu drzewa. Dziewczyna wiezie nas do swojej miejscówki. Tutejszy przyrząd wędkarski to żyłka z haczykiem nawinięta na kawałek balsy. Nadziewamy na haczyki przynętę i do dzieła. Zapowiada się nieźle, bo po kilku sekundach pani wyciąga z wody pierwszą rybę, coś a la okoń. Ale po tym cisza. Czekamy. Płyniemy w inną miejscówkę. Znowu nic. Kolejna i kolejna miejscówka - porażka. "No quieren hoy..." - martwi się pani rybak. Niedaleko płynie większa łódka - dobijamy do niej, żeby może chociaż coś kupić na obiad - ale oni też niczego nie złowili. To skoro jesteśmy już prawie na drugim brzegu jeziora spróbujemy jeszcze jedno miejsce. Wrzucamy haczyki: i zaczęło się. Nasza pani wyciąga co chwilę jedną rybę po drugiej. A my nic. Bartek zmienia przyrząd wędkarski na swoją wędkę - bez zmian. A pani dalej kosi okonie. Jesteśmy sfrustrowani. Nagle pani przerywa łowienie: "Que es kurwa?" - pyta zaciekawiona...
Bartek wyciąga wreszcie jednego honorowego okonia. Pani nałapała kilkanaście...
Co robić, odkupujemy od naszej rybaczki kilka okoni. Na pierwsze danie idą seviche, przygotowane przez siostrę rybaczki, przy okazji uczymy się, jak to się robi. Pychota. Potem ryba smażona... I jeszcze zostało coś niecoś na kolację...
(łapanie przynęty)
(przynęta)
(honorowy)
We wsi mówią nam, że nieopodal mieszka Polak i pokazują gdzie. Podjeżdżamy na motorze do okrągłego domku ze wspaniałym widokiem na jezioro i góry. Miejsce niezwykle energetyczne. Właściciel jest wyraźnie zaskoczony usłyszawszy "dzień dobry" .
Zbyszek mieszka tu już od 5 lat, ale z Polski wyjechał prawie 30 lat temu. Gawędzimy popijając lokalne wino. Na wieść o naszej połowowej klęsce ze śmiechem opowiada, jak w zeszłym roku jego brat uzbrojony w wypasioną wędkę też pojechał z naszą panią na ryby - z podobnym skutkiem, identyczna historia... Od razu nam lepiej . Umawiamy się na obiad następnego dnia. Znowu świeże ryby z jeziora, tym razem tilapie. Smażymy je w mące i wychodzi tak bajecznie, że niespodziewanie znika nam w brzuchach dwa kilo białka...
Zbyszku, bardzo dziękujemy za wspaniały wieczór!
Sunday, September 19. 2010
Po wyjeździe z Puerto Inca zostało nam 70 km szutru, potem mamy wskoczyć na asfalt i dojechać w okolice Tingo Maria.
Po 40 km zatrzymuje nas furgonetka policyjna. Macho, wymachując co chwilę w naszą stronę - dla podniesienia autorytetu - kałaszem, wypytuje nas kto my, dokąd i po co jedziemy. Wyjaśniamy uprzejmie. Do Tingo Maria? Tam nie dojedziecie, od tygodnia droga jest zablokowana przez producentów koki, nikogo nie przepuszczają i trudno powiedzieć, ile to jeszcze potrwa... Musicie albo zawrócić do La Merced, albo skręcić na wschód do Pucalpy...
Uroczo. Zawracać nie lubimy, więc zostaje nam nieplanowana wizyta w Pucalpie. Problem tylko w tym, że to niczego nie rozwiązuje. Pucalpa jest wysuniętym daleko w dżunglę portem rzecznym, z którego można się wydostać na 3 sposoby: albo przez zablokowaną drogę do Tingo Maria, albo zawracając do La Merced, albo płynąc barką do Iquitos... Co robić, postanawiamy popłynąć do Iquitos, a z Iquitos znowu barką do Yurimaguas a dalej motorami do Tarapoto. Jedziemy do portu dowiedzieć się, czy coś dziś odpływa. Stoi jedna barka, podobno powinna wyruszyć jutro. Na barce spotykamy czterech Polaków, którzy już drugi dzień czekają na wypłynięcie: wczoraj im powiedzieli, że dziś na pewno odpłynie. Rejs do Iquitos ma trwać minimum 4-5 dni, bo rzeka niska i nie można płynąć nocą. Cóż, wyboru raczej nie mamy, poczekamy do jutra... Rano przychodzimy do portu sprawdzić jak wygląda sytuacja. Barka prawie pusta, towar niezaładowany. Kapitan potwierdza nasze obawy: jednak wypłyniemy dopiero kolejnego dnia...
Następnego dnia Bartek jedzie do portu zweryfikować wiarygodność kapitana: niestety, jeszcze statek nie gotowy...W tym samym czasie, gdy Bartek sprawdza stan statku, pani z hostelu mówi mi, że jutro mają odblokować drogę. W tej sytuacji chyba odpuścimy sobie statek i pojedziemy tak, jak początkowo planowaliśmy.
Wyjeżdżamy rano z Pucalpy. Podobno nawet autobusy wyruszyły do Tingo Maria, więc chyba droga jest już wolna. Leje deszcz. Po godzinie docieramy do małej miejscowości San Alejandro. Na drodze sznur czekających ciężarówek. Ludzie mówią, że blokada nadal trwa.Podobno negocjacje z protestującymi są w toku i sprowadzają się do tego, że zaproponowano producentom koki zmianę upraw na inne roślinki, co raczej nie wróży rychłego zakończenia konfliktu... Po chwili mijają nas zawracające autobusy, jeden ma rozbitą szybę...
Zdaje się, że znowu utknęliśmy... Niektórzy twierdzą, że nas jako turystów może by i przepuścili przez blokadę, inni są przekonani, że to niebezpieczne i na pewno poprzebijają nam koła, co osoba to inna rada.
Postanawiamy sami sprawdzić, jak to wygląda. Jeśli powiedzą, że nie możemy przejechać, to nie będziemy się upierać i zawrócimy. Ale może się jakoś uda...
Najpierw manewrujemy między porozstawianymi w poprzek drogi ciężarówkami, które od wielu dni czekają na przejazd. W końcu docieramy do pierwszej blokady. Wygląda raczej niegroźnie: przejazd tarasuje zwalona kłoda a obok niej koczuje kilku miejscowych rozrabiaków. To jak będzie, możemy przejechać? Jesteśmy tylko turystami...Eeee, no, w sumie możecie, ale na następnej blokadzie to was już na pewno nie puszczą, tam jest więcej ludzi, mogą przedziurawić wam koła...
Jedziemy do drugiej blokady. Faktycznie, tu już sytuacja wygląda poważniej. Chłopi trzymają w dłoniach szpikulce do dziurawienia opon i metalowe pręty. Część z nich wygląda trochę nieobliczalnie, wioskowe zakapiory, niektórzy pijani albo nakoksowani. Nic to, uśmiechamy się czarująco i dalej swoje: że my turyści, że plantacje koki to wewnętrzny problem Peru i nic nam do tego, że jedziemy tylko małymi motorami a nie wielkim samochodem...Dyskutują. No dobrze, możemy przejechać, ale bez włączania silnika, tylko pchając motory. Super, nie ma sprawy. Ale może jednak senioricie pozwolicie jechać, bo ona słabowita, nie da rady pchać dwa kilometry motoru?...Hmm...chłopaki myślą... To my w takim razie pomożemy! Paranoja pełną gębą: zabronili mi włączyć silnika ale zamiast tego ja siedzę na motorze a oni go pchają .
Nabieramy wprawy. Kolejne blokady mijamy gładko. Niekiedy straszą nas jeszcze dziugaczkami, ale poza tym są w miarę miło do nas nastawieni. Męcząca to przeprawa: jak akurat nie użeramy się z chłopami, to musimy wymijać drzewa, którymi zawalili przejazd. Pełno rozbitego szkła. Jedno wbija się w bartkowe koło i dziurawi dętkę. Na szczęście zdarzyło się to przy jakichś przydrożnych chałupach, a w jednej z nich mieścił się akurat warsztat. Pomogli naprawić, ale nie mieli łatek. My mieliśmy: ba, nawet zapłaciliśmy za pomoc kilkoma łatkami: w okresie blokady to towar pierwszej potrzeby .
Tuż przed zachodem dojeżdżamy do ostatniej blokady. Na zakończenie jeszcze trochę adrenaliny, bo nagle zbiegła się cała wieś, tłum oblepił nasze motory, mają rozrywkę, zaczynają interesować się bagażami... Jesteśmy jednak tak zmęczeni, że prosimy tylko, żeby dali nam wreszcie przejechać bo padamy z nóg. Poskutkowało!
Po 50 km przeprawy przez blokady docieramy do Aquaytia. Przed nami ciężarówki czekające na przejazd z przeciwnej strony. Udało się! Kierowcy witają nas jak bohaterów, gratulują. Uff...
Fotek z ciekawszych momentów brak bo panowie nerwowo reagowali na aparat...
Wednesday, September 15. 2010
Nareszcie...To takie proste, a zajęło nam kilka miesięcy.
Wystarczyło przejechać z zimnej przełęczy nad Taramą prawie sto kilometrów na wschód, za to prawie cztery tysiące metrów w dół, aby znaleźć się w parnej, wilgotnej, gorącej selwie...
Dojeżdżamy wieczorem do La Merced. Zasiadamy na ryneczku w koszulkach z krótkim rękawkiem, w klapeczkach, z butlą zimniusieńkiego browaru. Wkoło krążą chmary tuk-tuków. Jest dobrze...Jest bardziej niż dobrze...
Przez kolejne dni jedziemy szutrową drogą przez dżunglę. Droga doskonała, przygotowana przed porą deszczową. Spodziewaliśmy się wyciętych drzew i pól uprawnych, ale ku naszemu zaskoczeniu większa część drogi prowadzi wśród nietkniętego "cloud forest", przechodzącego w niższych partiach w las deszczowy. Dwa razy robimy sobie postój na kąpiel w samotnym wodospadzie, nad głowami fruwają nam wielkie jaskawoturkusowe motyle.
(wodospad Leon koło Villa Rica)
(z właścicielem domku, w którym spaliśmy)
(wioska po drodze - poglądowo)
(wodospad nie wiemy jaki, ale bardzo dobry do kąpieli)
(droga przez cloud forest)
(ciężarówka nie dała rady przejechać przez strumień - zator na godziny, ale na szczęście na motorach da się ominąć)
Robimy dwudniowy postój w Puerto Bermudes. Hamak, książka, zimne piwko...
(przystań w Puerto Bermudes)
(do tuk-tuka wejzie wszystko...)
(stragan z obiadem w Puerto Bermudes)
(każdy się chłodzi jak umie)
Ruszmy dalej. Niebawem znów wjedziemy na asfalt, więc mimo, że pora jeszcze wczesna, postanawiamy zatrzymać się w wiosce Puerto Inca. Problem w tym, że wioska jest położona na drugim brzegu rzeki. Trzeba przeprawić się łódką. Instalujemy motory w płytkich, wąskich i chwiejnych łódeczkach. "To teraz usiądźcie na motorach". Że niby jak??? "No, bo musicie na nich siedzieć i balansować, żeby utrzymać równowagę, inaczej motor wpadnie do wody jak zaczniemy płynąć..." Niepewnie siadamy na motorach, zapieramy się stopami o burty i odbijamy od brzegu...Łódkowy rzuca mi tylko przez ramię: "A jakby co to umiesz pływać, nie?..." Przeprawa wbrew pozorom okazała się jednak łatwa. Łódeczka stabilnie i pewnie sunęła na drugi brzeg, obyło się bez kąpieli...
(gniazda)
Thursday, September 9. 2010
Kilka kilometrów za miastem Ayacucho powstały skalno-gliniane kikuty nazwane oczywiście Las Torres. Zaparkowaliśmy motory i zeszliśmy połazić między formacjami.
Nagle słyszymy nad sobą jakieś krzyki. Stara indianka stoi na skraju wąwozu i jazgocze, wygraża komuś niewidzialnemu...Wariatka, myślimy sobie...Kobita dalej swoje. Po chwili jednak spośród skał wypełza załoga dzieciaków. Niechętnie zaczynają się wspinać po ścianie wąwozu w stronę babci, najwyraźniej mają zakaz zabawy w Las Torres. W pewnym momencie zaczynamy rozróżniać słowa starej Indianki: "gringo", "moto", mochilla azul"...Czyli że jak mi tu zaraz gówniarze nie wrócicie to was gringo złapie i zapakuje do niebieskiej torby i wywiezie hen, hen...Wchodzimy powoli za dzieciakami na górę. Nagle małolaty nas zauważają...Babcia mówiła więc prawdę...Przerażone uciekają przed nami w popłochu...
Każdy ma swoją Babę Jagę...
Tuesday, September 7. 2010
Monday, September 6. 2010
Zatrzymujemy się w górskiej wiosce na obiad. Na środku knajpy scena, pewnie potańcówki tu urządzają w weekendy. Na ścianach gablotki. Za szybą puchary, medale, zdjęcia kogutów... To nie scena do tańca, tylko arena do walk kogutów.
Pan w dresiku widząc, że oglądamy trofea, podchodzi do nas i zagaduje. Raul jest właścicielem knajpy i kilkunastu kogutów-championów. No jasne, że championów, bo przegrani poszli na rosół...Raul prowadzi nas na zaplecze i prezentuje swoich zawodników. To który jest najlepszy? A ten - Raul wyciąga z klatki pstrokatego zakapiora i podaje go Bartkowi. Sam wyjmuje innego. To chodźcie teraz na scenę...
Bartek i Raul ściskając po kogucie stają na przeciwko siebie na scenie. Koguty się zjeżyły, wyrywają się w swoją stronę, gotowe się zadziobać. Jednak dziś walki nie będzie. Walka odbywa się tylko cztery razy w roku. Do wioski zjeżdżają wtedy tłumy ludzi i obstawiają. Kolejna wypada za dwa tygodnie...To może zaczekacie? - kusi Raul. No cóż, to niestety trochę za późno dla nas...
Sunday, September 5. 2010
Rodzice odlatują, a my znowu w drogę.
Z Cusco jedziemy przez kilka dni na północ górami, aby w La Merced wreszcie zjechać do selwy.
Po pierwszym asfaltowym dniu wjeżdżamy na szutr. Przyzwoity, pod warunkiem, że nie pada. Bo jak pewnego razu popadało, to niektórzy z nas się zaczęli ślizgać i jechać strasznie wolno, a przez to nie dotarliśmy do celu przed zmrokiem, w związku z czym niektórzy z nas jechali po ciemku jeszcze wolniej, a do tego hamowali tak często, że przepalili światła stopu...
Na trasie sporo robót. Za pewien czas powstanie tu droga asfaltowa. Ale na szczęście ten rejon Peru jeszcze ciągle pozostaje zapomniany. W śniętych kolonialnych miasteczkach gringo to wciąż rzadki gość.
Gdzie się nie ruszysz wszyscy tytułują się wzajemnie "mama" i "papa". A są pomidorki? No hay, papa...Wyszły, tatuśku...
(Ayacucho)
(Huancavelica)
(Huancavelica)
(największa fasola ever - a w praktyce owoc, zjada się białe włochate nasiona wielkości śliwki ze środka)
(Wyżerka - papas a la huancaina i sevivhe z pstrąga)
|