TRASA PODRÓŻY
trasa podróży w google maps trasa podróży w google earth galeria zdjęć Linki: tamtaram - maugośka i tomek singapore2poland - iza i kamil expeditionmoustache - agnes i michał w pogoni za szczęściem mywayaround - szymon mygrandtour - kuba filipontheroad- filip pelikanochomiki - magda i michał jak przebimbać sobie życie - pasikonik mongolia 2008 - galeria podgóra Peron4 strona główna blogu Długość trasy: ![]() km Calendar
Kraje
QuicksearchKanały RSS bloguBlog Administration |
Tuesday, November 2. 2010Huarani
Na wschdzie Ekwadoru, w rezerwacie Yasuni, żyją Indianie Huarani. Niegdyś dzicy i niebezpieczni, dziś walczą o przetrwanie z koncernami paliwowymi, które skutecznie wdzierają się w selwę w poszukiwaniu surowców. Terytorium Huarani zmniejsza się z roku na rok. Wielu z nich opuszcza las wybierając cywilizację. Jednak istnieją jeszcze wioski żyjące tradycyjnie. Podobno są i takie, które odmówiły kontaktu ze światem zewnętrznym, ale jak długo ich wybór będzie respektowany - zależy pewnie od cen ropy...
Chcemy zobaczyć, jak to faktycznie wygląda. Rezerwat Yasuni wzięły w kleszcze drogi wybudowane przez koncerny paliwowe: Via Auca od zachodu i Via Maxus od wschodu. Aktualnie próbują wywalczyć zgodę na wybudowanie od południa trzeciej drogi, która połączyłaby dwie pozostałe - co jeśli się uda - w zasadzie będzie równoznaczne z wchłonięciem rezerwatu. Plan jest taki, żeby pojechać ile się da na motorach jedną z tych dróg, potem zostawić motory i poszukać łodzi, która zabierze nas w głąb rezerwatu. Zatrzymujemy się w mieście Coca położonym na skraju amazońskiej selwy. W drodze do Coci Tornado złapało gumę, więc najpierw odwiedzamy wulkanizatora żeby naprawić dętkę. Opowiadamy, że chcemy jakoś wjechać do rezerwatu, ale nie z agencją turystyczną organizującą sztuczne przedstawienia dla gringo, tylko na własną rękę, żeby podejrzeć, jak rzeczywiście żyją Huarani. Facet w wulkanizacji daje nam namiar: na osiemdziesiątym trzecim kilometrze Via Auca na rzece Shiripuno jest most. Przy moście powinniśmy spotkać złotozębego Manuela, szefa jednej z wiosek Huarani. Manuel może nam pomóc wjechać do rezerwatu... Po 80 km świetnie utrzymaną asfaltową drogą, wzdłuż której ciągną się w nieskończoność rury koncernów paliwowych, dojeżdżamy do mostku. Pytamy o Manuela. Wskazują na wesołego długowłosego człowieka - ten się do nas uśmiecha, a w jego zębach mieni się istne Eldorado - nie ma wątpliwości, to ten. Zaczynamy wyjaśniać, o co nam chodzi. Manuel okazuje się szefem wioski położonej poza rezerwatem, jakieś dwie godziny łodzią od mostu. Hmm, kiedy my chcielibyśmy nieco dalej... Po chwili pojawia się facet o imieniu Otobo, mieszkający w samym sercu rezerwatu Yasuni, wiosce Bameno, gotowy zabrać nas głębiej. Negocjujemy cenę. Tłumaczymy, że chcemy przez parę dni pomieszkać z nimi, jeść i robić to, co oni. Okazuje się, że chłopaki i tak muszą przewieść towar do Bameno, więc płacimy im za benzynę. Dzięki nam zwróci im się kurs. ![]() (Via Auca) ![]() (Via Auca) ![]() Wsiadamy na łodkę. Jest już po południu. Dziś przepłyniemy tylko dwie godziny i zatrzymamy się na noc w wiosce Manuela Noneno. Wysiadamy na brzeg. Noneno jest dziwaczną mieszaniną tradycji i cywilizacji: murowana szkoła, na boisku meczyk piłki nożnej, drewniane domki, ale też i szałasy z paleniskami. Wiele osób zna odrobinę hiszpańskiego, co jakiś czas bywa w mieście zrobić zakupy. Ludzie niezbyt życzliwie nastawieni, mamy wrażenie, że trochę im zawadzamy. Siedzimy razem przy ognisku, ale nie proponują nic do jedzenia: nam w brzuchach burczy, bo od śniadania niczego nie mieliśmy w ustach. Wyraźnie jednak spóźniliśmy się na kolację. Trudno, zjemy ostatnią paczkę herbatników, która gdzieś tam się nam zaplątała w plecaku, nie chcemy się na dzień dobry narzucać. Następnego dnia o świcie ruszamy dalej: my, Otobo i jego dwaj bracia. Od dawna nie padało. Duszno i gorąco, temperatura przekracza 36°C. Łódka jest co prawda wygodna i nowoczesna, ale nie ma gdzie się schować przed palącym równikowym słońcem. Woda jest bardzo niska, a rzeka pokręcona jak kiełbaska. Co chwilę trzeba przepychać łódkę przez zwalone drzewa tarasujące przejazd, przez co płynie się strasznie wolno. ![]() ![]() ![]() (walka ze słońcem) ![]() (black&white) Otobo tymczasem dziwi się: -Słuchajcie, wy bardzo mało jecie... A to dobre. Klarujemy więc jeszcze raz, ze przecież mieliśmy jeść wspólnie z nimi! Aha. To się wyjaśniło. -Spoko - obwieszcza nam Otobo. - w selwie z głodu nie zginiecie... Przybijamy do piaszczystej plaży. Najpierw chłopaki spacerują badając twardość piasku, a po chwili zaczynają kopać i wyciągają z dołka kilkadziesiąt białych pingpongowych piłeczek. - ??? - A, to są jaja żółwi na nasz obiad - wyjaśnia Otobo - Pyszna tortilla będzie, zobaczycie! W selwie z głodu nie zginiecie... Sytuacja powtarza się co piętnaście minut. Natrzaskali dwa wielkie gary jajek. - E...może już wystarczy?- sugerujemy. - Nie, nie, potrzebujemy dużo, bo to dla ludzi z wioski, którzy nie mają łodzi i nie mogą sobie sami nazbierać, a wszyscy bardzo lubią jajka! ![]() Kolejny przystanek. Nareszcie, będziemy robić obiad. - To teraz jeszcze rybkę sobie złapiemy - zakładają na haczyk jedno z żółwich jajek. Jajko ma miękką, elastyczną skorupkę i nie pęka po wbiciu w nie haczyka. Po kilku sekundach wyciąga z wody pokaźnego suma. -W selwie z głodu nie zginiecie... - przypomina nam Otobo. Obiad wyszedł wspaniale. Tortilla okazała się po prostu mocno wysmażoną jajecznicą. Ryba bajeczna, bez ości, pełno mięsa. Do tego po gotowanym platanie i resztka naszego ryżu. ![]() ![]() Wieczorem dopływamy do pojedynczego, pozbawionego bocznych ścian szałasu, w którym od lat mieszka samotna kobieta z mężem. U nich spędzimy noc. Obdarowujemy ich jajkami, ta uszczęśliwiona rewanżuje się kolacją z wędzonych piranii i gotowanej juki. Rozbijamy namiot w rogu szałasu. Już prawie przysypiamy, gdy nagle kobieta zaczyna śpiewać. Monotonne rytmiczne zwrotki w języku Huarani. Koncert trwa ze dwadzieścia minut. Może śpiewa dla męża, może dla nas, a może przywołuje deszcz - trudno stwierdzić. Faktem jest, że po godzinie rozszalała się burza. Selwę rozświetlają pioruny, wkoło huczą grzmoty, leje, leje, leje... Jak dobrze, że nad głową mamy palmowy dach... ![]() ![]() ![]() Rano w dalszym ciągu siąpi, ale to chyba koniec ulewy. Tymczasem rzeka zmieniła się nie do poznania: woda przybrała, stała się jeszcze bardziej mętna i żółta. Zwalone pnie znikły pod taflą wody. Płynie się o niebo łatwiej. Jest wcześnie rano, a to dobra pora, żeby wypatrywać zwierząt. W wodzie żółwie i kajmany. Nad głowami latają kolorowe papugi, tukany, zimorodki i dziesiątki innych ptaków. Po drzewach skaczą małpy. Nagle na łódce poruszenie - tam, tam, na brzegu, patrzcie, tapir! Faktycznie - w krzakach wierci się duże, szare zwierze. - A taki tapir to smaczny? - Ooo, smaczny, smaczny, ale nie polujemy na nie bo to za dużo mięsa, zmarnowałoby się... ![]() (tukan) ![]() ![]() (kajman) ![]() (tapir) Dobijamy do osady. Tu mieszkają rodzice Otobo. Bogato u nich. Mają dwa silniki do łodzi, generator. Powoli się wszystko wyjaśnia. Otóż Otobo jakiś czas temu połapał się, że na białasach można nieźle zarobić. Kilka razy w roku mała awionetka przywozi do selwy grupę bogatych amerykańskich turystów i odstawiają dla nich szoł: malują twarze, zawijają fiutki w tasiemki, zakładają korale, serwują owocowe drinki z mineralnej wody i grillują kurczaki - istny Disnayland. Taka przyjemność kosztuje 200 dolarów od osoby za dzień. A że właśnie w grudniu ma jedna grupa przyjechać, to bracia zwożą do wioski paliwo i inne artykuły, żeby ich obsłużyć. Ale ponieważ my nie zapłaciliśmy zbyt wiele, więc dla nas nie ma przedstawienia. I dobrze, o to chodziło. Dzięki temu możemy zobaczyć, jak sobie faktycznie na co dzień żyją. Śpią w drewnianych podwyższonych domkach, ale większość dnia przebywają w olbrzymim szałasie, służącym za kuchnię i świetlicę. W jednym rogu szałasu stoi telewizor, w drugim płonie palenisko. Nad ogniem wędzi się mięso: głowa dzikiej świni, małpa i żółw. Jedzenie nie przyjeżdża z miasta. Sami hodują jukę, platany, banany i polują. Co chwilę popijają chucurę, czyli wodę z rozgniecionym bananem. Ojciec Otobo przez cały czas śmieje się i opowiada o czymś w języku Huarani, nawija też do nas, i chociaż nie rozumiemy ni w ząb o czym, emanuje tak pozytywną energią, że słucha się go jak muzyki. ![]() ![]() ![]() (ojciec Otobo) ![]() (udomowiona papuga) ![]() (ojciec Otobo) ![]() (dzika świnia, czeka na sznurku na swoją obiadową kolej) ![]() ![]() Do polowania służy długa dmuchawka. Mają też broń, ale ojciec woli tradycyjną dmuchawkę na małpy i ptaki. -Bo jak strzelisz z broni i spudłujesz, to wystraszysz wszystkie zwierzaki wokoło i po polowaniu... - wyjaśnia. Próbujemy strzelać. Ledwo możemy utrzymać kilkumetrową rurę. Wkładamy do środa strzałkę nasączoną currarą na jednym końcu i bawełnianą owijką z drugiej i dmuchamy...do banana. Pudło, pudło, pudło....i bingo! Do zabicia człowieka potrzeba "aż" trzech takich strzałek, na małpę wystarczy jedna. ![]() ![]() Znowu na łódkę. Wieczorem dopływamy do celu podróży - wioski Bameno. Na nasz widok większość nagich kobiet zakłada koszulki...Znowu szałas, ognisko, popijanie chucury. Szałasy wyglądają wprawdzie ubogo i prymitywnie, ale Huarani zaskoczyli nas swoją higieną. Kąpią się kilka razy dziennie w strumykach albo nagromadzonej deszczówce, nie ma żadnego "zapaszku". Niejeden gringo mógłby brać przykład. ![]() ![]() ![]() (babcia Otobo) ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Rano idziemy do lasu. Bartek zabiera dmuchawkę, spróbujemy upolować coś więcej niż tylko banana. Słychać świergot na drzewie. - Rico - cieszy się brat Otobo Bartolo. Zwija rurkę z liścia i nawołuje. Widzimy spore ptaszysko. Bartek podnosi dmuchawkę do ust...dmucha...strzałka przeszła pięć centymetrów od ptaka. Spłoszył się i odleciał. Ale brakowało niewiele... ![]() ![]() ![]() ![]() Pora wracać. Dziś na noc zatrzymamy się u rodziców Otobo. A tu przed szałasem podekscytowany ojciec wykrzykuje, gestykuluje i pokazuje nam kępkę sierści jakiegoś zwierzaka. - Szybko, szybko, chodźcie, zobaczycie coś! - rzuca do nas podekscytowany Otobo. Nie wiemy o co chodzi ale lecimy za nimi do lasu. Oto co się stało: pies pogonił za zwierzakami, które uciekając niechcący schowały się do tej samej dziupli. Mrówkojad i jakiś duży gryzoń. Dochodzimy do dziupli. Chłopaki piłą i siekierą próbują dostać się do środka. Nie jest łatwo. Wreszcie wkładają rękę i wyciąga z niej przerażonego, wyrywającego się mrówkojada. Mrówkojad ma szczęście: jest niesmaczny. Puszczają go wolno. Teraz kolej na gryzonia. Znowu dłubią w dziupli, ciągną - jest drugi stwór. Zanim się zdążyliśmy zorientować dostaje maczetą w łeb. - Pyszne mięso - informują nas. Faktycznie. Smakuje jak wieprzowina. Palce lizać. Zanim jednak szczur trafił do gara, martwe zwierzę wzięła w obroty córeczka...Jeździła na nim, rzucała po całym szałasie...Zamiast lalki Barbie... ![]() (wyciąganie zwierząt z dziupli) ![]() (wyciąganie zwierząt z dziupli) ![]() (mrówkojad) ![]() (gryzoń) ![]() ![]() ![]() Po sześciu dniach dopływamy z powrotem do mostu. Za nami prawie 500 kilometrów rzekami Shiripuno, Cononaco i Tiguino. Huarani to nie są dzicy ludzie, ale to w dalszym ciągu inny świat... ![]() ![]() Friday, October 22. 2010Rodeo
Maleńka wioska Rumibamba. Dziś wielka fiesta, coroczne rodeo. Przyjeżdżamy tu namówieni przez Karolinę. Na środku wsi spory plac, w koło rozstawione trybuny. Wszędzie faceci na koniach odziani w poncha i kapelusze.
![]() ![]() ![]() ![]() Trwają przygotowania. Leje się piwo i bimber. Niektórzy nie dotrwali... ![]() ![]() ![]() Wreszcie zaczyna się! Torro a la plaza! ![]() Konkurencja polega na tym, że dwóch kowboi musi jak najszybciej złapać byka na lasso za rogi. Rozdrażniony byk często atakuje przy tym trybuny, niekiedy trafia rogami konia. Gdy zwierzę jest już schwytane na dwa lassa, trzeba je powalić, związać nogi i wyprowadzić z placu. Zabawa jest bezkrwawa. Byk jest wielorazowego użytku, musi starczyć dla wszystkich drużyn. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() (ostatni etap - pętanie byka) ![]() (wyprowadzanie byka) ![]() (wręczenie nagród) Poza placem trwa impreza. Nam też się udziela. Karolina przechodzi instruktarz obsługi lassa. Potem próbujemy sił na koniach... ![]() ![]() (Braveheart ![]() Po południu kończą się zawody z lassem. Teraz czas na corridę. Ci, co jeszcze są w stanie ustać na nogach, włażą na plac i drażnią byki, a potem przed nimi uciekają. Impreza z wolna dogasa. ![]() ![]() Było to jedno z naszych najlepszych południowoamerykańskich doznań, prawdziwa lokalna fiesta. Kolejny raz wielkie dzięki dla Karoliny!!! Wednesday, October 20. 2010Ekwadorska biurokracja
Z Oyacachi wybieramy małą drogę przecinającą góry, której nie ma na mapie. Lokalesi jednak potwierdzają: da się przejechać.
Dziesięć kilometrów za wsią zaczynamy skręcać w naszą ścieżkę. Stoi na niej szlaban, ale otwarty. Jednak z budki wyskakują strażnicy: czy mamy zezwolenie? Jakie znowu zezwolenie??? Ministerstwa środowiska, ma się rozumieć, bo to strefa chroniona. No nie mamy. Namawiamy strażników, żeby nas mimo wszystko puścili, ale są nienegocjowalni: powtarzają w kółko, że oni pracują tylko na dokumentach i bez papierka nie przejedziemy. W końcu po naszych naleganiach wymyślają rozwiązanie: mamy zawrócić do Oyacachi i porozmawiać z prezydentem wioski: on może wydać nam zezwolenie. W wiosce odszukujemy prezydenta. Chłop robi mądre miny ale nie wie co z nami zrobić. W końcu wypisuje nam zezwolenie, gryzmoli na malutkiej kartce wyrwanej z notesu. Dwanaście dularów się należy. A może dziesięć wystarczy? To niech będzie dziesięć. Wyposażeni w przepustkę jedziemy do budki strażników. A, teraz to co innego. Spisują nasze imiona i puszczają do rezerwatu. Trasa faktycznie piękna, zaoszczędzamy wiele kilometrów i nie musimy telepać się nudną Panamericaną. ![]() (przepustka) ![]() (rejestracja) ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Tuesday, October 19. 2010Równik
Ekwador. Nie może być inaczej, trzeba przejechać równik. Ale z fasonem. Do tego celu wybieramy wulkan Cayambe, najwyższy punkt na równiku.
Na górę dojeżdżamy wieczorem w strugach deszczu. Do celu zostało jeszcze tylko kilka kilometrów, ale robi się coraz bardziej stromo, błoto, kamienie i nic nie widać. Przekładamy końcowy atak na następny dzień. Rozstawiamy namioty, szybko szybko, żeby jak najmniej zmokło! Przed nami rześka noc na 4200 m. Noc minęła całkiem znośnie. Nie było tak zimno, jak się obawialiśmy, namioty nie przemiękły. Rano nie pada, ale chmury przewalają się wkoło, sytuacja pogodowa raczej niestabilna ![]() Na motory i do góry! Już po pierwszym kilometrze przekonujemy się, że wczorajsza decyzja o rozstawieniu namiotu niżej była jak najsłuszniejsza. Trasa delikatnie mówiąc wymagająca, po ciemku daleko byśmy nie zajechali. Motory ledwo ciągną pod górę. Cała droga w głębokich koleinach albo usłana wielkimi kamieniami. W Afryce Kamila wysiada sprzęgło. Kamil przesiada się na mój motor, ja wskakuję do Bartka - no nie ukrywam, że z ulgą, bo pod koniec zrobio się bardzo ciężko. Iza twarda jak skała, skutecznie walczy na Brossie do końca ![]() Dojeżdżamy do schroniska. Udało się, chociaż pewnie na piechotę byłoby szybciej ![]() Przecinamy równik w nieco niższym miejscu na zboczu Cayambe. Wieczorem nagroda - mała wioska Oyacachi, a tam gorące źródła. O zmroku cała wieś ściąga na kąpiel. Na głowy pada deszcz, a my błogo taplamy się w parującym basenie. ![]() ![]() ![]() ![]() (Iza i Kamil) ![]() ![]() (foto Iza) ![]() (foto Iza) ![]() (Iza) ![]() (Iza) ![]() (koniec drogi - pod schroniskiem) ![]() (równik) ![]() (równik) Monday, October 18. 2010Quito
Stolica Ekwadoru - Quito - chwilami bardzo przypomina nam Warszawę. Niby nowocześnie, ale tak trochę chaotycznie. Ładna starówka, jednak daleko jej do urokliwej Cuenci.
Za to w naszym hostelu jest na dachu taras, a na tarasie grill. Ucztujemy we czworo z Izą i Kamilem, przed nami mienią się milionem świateł wzgórza Quito. Tylo deser się nie udał ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Sunday, October 17. 2010Karolina
Polski konsulat w Ekwadorze, czyli królestwo Karoliny u stóp wulkanu Cotopaxi.
Karolina jest starą znajomą Izy i od wielu lat podróżuje po świecie. Wspaniała, szalona kobita, Cotopaxi przy niej to mała górka a nie żaden wulkan ![]() Krótki telefon - przyjeżdajcie! Powitanie chlebem, solą i gorzałką, że aż wzruszyło nas ![]() Karolina - było SUPER, wielkie dzięki za wszystko!!! Ale jak chcecie Ją odwiedzić, to się spieszcie, bo już planuje kupić.. motor i ruszyć w dalszą trasę ![]() ![]() ![]() ![]() (foto Biorn) ![]() (psy - element wystroju hostelu ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() (przed wyjazdem - z właścicielem Secret Garden - foto Bjorn) Saturday, October 16. 2010Laguna Quilotoa
Dominika i Gabrysia odłączają się. Za to przyjeżdża znajomy Izy i Kamila - Bjorn. Razem jedziemy nad Lagunę Quilotoa: głębokie, otulone chmurami jezioro położone w kraterze wulkanu.
![]() (pożegnalna imprezka z dziewczynami - trzy jabole i zachód słońca z widokiem na wulkany) ![]() (pożegnalna imprezka) ![]() (pożegnalna imprezka) ![]() (pożegnalna imprezka) ![]() (pożegnalna imprezka) ![]() (pożegnalna imprezka) ![]() (pożegnalna imprezka) ![]() (pożegnalna imprezka - druzyna pilkarska - foto Kamil ![]() Obchodzimy krater, żeby nie było, że ciągle tyko na motorach. ![]() (laguna Quilotoa) ![]() ![]() ![]() (widok z krateru) ![]() (nagroda na mecie ![]() ![]() (Iza z córeczką właścicieli hostelu) I znowu w drogę. Jest cel, ale o tym następnym razem...) ![]() (dzieciaki przy drodze) ![]() (lody w wiosce Sigchos) ![]() (foto Kamil) ![]() ![]() (guma Bartka na Panamericanie - dobrze się skończyło ale strach był...) ![]() Thursday, October 14. 2010Targ
Warto było się spieszyć na czwartkowy targ w Saquisili. Obawialiśmy się, że będzie to sztuczna impreza dla turystów, ale tak nie jest.
Trudno tu zresztą w ogóle mówić o targu: całe miasteczko zamieniło się po prostu w wielobarwny, hałaśliwy bazar. Zjechały na niego z okolicznych gór ludy Quichua handlować żywymi zwierzętami, warzywami, owocami, rybami, mięsem, serami i milionem innych produktów. Co dwa kroki stragany z prostym ale smacznym jedzeniem: serowe placki, empanady, smażone ryby, zupy, sporym powodzeniem cieszą się też grillowane kurze łapki. Najpopularniejszy strój kobiet to myśliwski kapelusz ozdobiony pawim piórem, w okół szyi pozłacane korale, warkocz owinięty na całej długości kolorową wstążką, spódnica i białe podkolanówki. Mężczyźni także w kapeluszach, do tego zarzucają na ramiona ciepłe poncho. Przed południem pojawia się trochę innych turystów. Trzeba przyznać, że wypachniony gringo odziany w najdroższe goreteksowe ciuchy i uzbrojony w imponujący sprzęt fotograficzny, przemykający pomiędzy straganami w poszukiwaniu najlepszego ujęcia świnki morskiej albo krowiego łba wygląda nieco kuriozalnie, co - nie oszukujmy się - dotyczy przynajmniej trochę również nas. Bazar jest jednak w dalszym ciągu autentycznym doznaniem. Turyści przyjeżdżają go oglądać, fakt, ale to nie jest bazar d l a turystów. Wreszcie mamy Ekwador, jaki sobie wyobrażaliśmy: tradycyjny, malowniczy, ubogi ale serdeczny. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() (cukier z trzciny) ![]() ( banany czerwone i żółte - te pierwsze są słodsze) ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() (placki serowe - pycha) ![]() ( kurze łapki się grillują) ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Wednesday, October 13. 2010Wertepy, wodospady i mleko...
Wyjeżdżamy w szóstkę z Perto Lopez. Gaba i Dominika na tylnych siedzeniach z Izą i Kamilem. Mamy trzy dni, żeby dojechać na czwartkowy targ w Saquisili. Wybieramy mało uczęszczane, szutrowe drogi.
![]() (Dominika i Kamil) ![]() (tankowanie ![]() ![]() (Iza i Gabrysia) ![]() (droga przez Park Narodowy Machalilla) ![]() (droga przez Park Narodowy Machalilla - foto Iza) ![]() ![]() (Kamil i Dominika) ![]() (Iza i Gabrysia) ![]() Śpimy w namiotach, tam, gdzie akurat zastanie nas zmierzch. Drugiego dnia rozbijamy się przy wodospadzie. Trochę zimno, ale i tak strzelamy sobie kąpiel, rozpijając przy tym na rozgrzewkę w rekordowym tempie butlę rumu. Potem ognisko, pieczone kiełbaski, ziemniaki... Rano w naszym skacowanym obozie zjawia się mała dziewczynka. "Mama zaprasza na mleko prosto od krowy, zabierzcie tylko kubki". Schodzimy wąską ścieżką na pastwisko, gdzie doją właśnie krowy. Kamil i Bartek też próbują swoich sił, ale pani idzie to zdecydowanie lepiej. Śniadanie pierwsza klasa ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() (pij mleko!) Dominikę i Gabrysię na tylnych siedzeniach wytrzęsło na wertepach za wszystkie czasy. Wielki szacun dla Izy za pokonywanie w dwie osoby na Hondzie Bross strumieni i stromych, wyboistych podjazdów. Droga była piękna, zabawa przednia no i przede wszystkim zdążyliśmy na czas do Saquisili. ![]() (ostatni odcinek - wjeżdżamy wysoko, w rejon wulkanów) ![]() ![]() (wulkan Chimborazo - najwyższy w Ekwadorze) Sunday, October 10. 2010Puerto Lopez
Minęły prawie dwa miesiące i znowu się spotykamy! Nad morzem w Puerto Lopez czeka na nas lapazka załoga: Iza z Kamilem, Gabrysia i Dominika. Dziewczyny kupiły w Quito kaski-orzeszki po 5 dolarów i całą czwórką przyjechali nad morze na dwóch motorach.
Nie było tym razem hostelu El Solario, ale znalazł się Sol Inn ![]() Udało się nam załapać na jeden dzień plażowania, w pozostałe dni niestety pochmurno. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Za to codziennie po południu chodzimy sprawdzić, co przywieźli rybacy. Tragarze wynoszą z łodzi na brzeg ciężkie skrzynie ryb, tocząc przy tym walkę z chmarami ptaszysk - darmozjadów, które usiłują ukraść kąski ze skrzyń. Raz kupujemy z łodzi ryby, drugiego dnia gigantyczne krewetki i sami je przyrządzamy. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() (Kamil i rekin) ![]() (Dominika i Bartek - ubity interes) ![]() (najlepsze krewetki na świecie) Świętujemy spotkanie, podbijamy wioskowe karaoke..."Me gusta ........, me gustas tu..." ![]()
(Page 1 of 2, totaling 14 entries)
» next page
|