Na wschdzie Ekwadoru, w rezerwacie Yasuni, żyją Indianie Huarani. Niegdyś dzicy i niebezpieczni, dziś walczą o przetrwanie z koncernami paliwowymi, które skutecznie wdzierają się w selwę w poszukiwaniu surowców. Terytorium Huarani zmniejsza się z roku na rok. Wielu z nich opuszcza las wybierając cywilizację. Jednak istnieją jeszcze wioski żyjące tradycyjnie. Podobno są i takie, które odmówiły kontaktu ze światem zewnętrznym, ale jak długo ich wybór będzie respektowany - zależy pewnie od cen ropy...
Chcemy zobaczyć, jak to faktycznie wygląda. Rezerwat Yasuni wzięły w kleszcze drogi wybudowane przez koncerny paliwowe: Via Auca od zachodu i Via Maxus od wschodu. Aktualnie próbują wywalczyć zgodę na wybudowanie od południa trzeciej drogi, która połączyłaby dwie pozostałe - co jeśli się uda - w zasadzie będzie równoznaczne z wchłonięciem rezerwatu. Plan jest taki, żeby pojechać ile się da na motorach jedną z tych dróg, potem zostawić motory i poszukać łodzi, która zabierze nas w głąb rezerwatu.
Zatrzymujemy się w mieście Coca położonym na skraju amazońskiej selwy. W drodze do Coci Tornado złapało gumę, więc najpierw odwiedzamy wulkanizatora żeby naprawić dętkę. Opowiadamy, że chcemy jakoś wjechać do rezerwatu, ale nie z agencją turystyczną organizującą sztuczne przedstawienia dla gringo, tylko na własną rękę, żeby podejrzeć, jak rzeczywiście żyją Huarani. Facet w wulkanizacji daje nam namiar: na osiemdziesiątym trzecim kilometrze Via Auca na rzece Shiripuno jest most. Przy moście powinniśmy spotkać złotozębego Manuela, szefa jednej z wiosek Huarani. Manuel może nam pomóc wjechać do rezerwatu...
Po 80 km świetnie utrzymaną asfaltową drogą, wzdłuż której ciągną się w nieskończoność rury koncernów paliwowych, dojeżdżamy do mostku. Pytamy o Manuela. Wskazują na wesołego długowłosego człowieka - ten się do nas uśmiecha, a w jego zębach mieni się istne Eldorado - nie ma wątpliwości, to ten.
Zaczynamy wyjaśniać, o co nam chodzi. Manuel okazuje się szefem wioski położonej poza rezerwatem, jakieś dwie godziny łodzią od mostu. Hmm, kiedy my chcielibyśmy nieco dalej... Po chwili pojawia się facet o imieniu Otobo, mieszkający w samym sercu rezerwatu Yasuni, wiosce Bameno, gotowy zabrać nas głębiej. Negocjujemy cenę. Tłumaczymy, że chcemy przez parę dni pomieszkać z nimi, jeść i robić to, co oni. Okazuje się, że chłopaki i tak muszą przewieść towar do Bameno, więc płacimy im za benzynę. Dzięki nam zwróci im się kurs.
(Via Auca)
(Via Auca)
Wsiadamy na łodkę. Jest już po południu. Dziś przepłyniemy tylko dwie godziny i zatrzymamy się na noc w wiosce Manuela Noneno. Wysiadamy na brzeg. Noneno jest dziwaczną mieszaniną tradycji i cywilizacji: murowana szkoła, na boisku meczyk piłki nożnej, drewniane domki, ale też i szałasy z paleniskami. Wiele osób zna odrobinę hiszpańskiego, co jakiś czas bywa w mieście zrobić zakupy. Ludzie niezbyt życzliwie nastawieni, mamy wrażenie, że trochę im zawadzamy. Siedzimy razem przy ognisku, ale nie proponują nic do jedzenia: nam w brzuchach burczy, bo od śniadania niczego nie mieliśmy w ustach. Wyraźnie jednak spóźniliśmy się na kolację. Trudno, zjemy ostatnią paczkę herbatników, która gdzieś tam się nam zaplątała w plecaku, nie chcemy się na dzień dobry narzucać.
Następnego dnia o świcie ruszamy dalej: my, Otobo i jego dwaj bracia. Od dawna nie padało. Duszno i gorąco, temperatura przekracza 36°C. Łódka jest co prawda wygodna i nowoczesna, ale nie ma gdzie się schować przed palącym równikowym słońcem. Woda jest bardzo niska, a rzeka pokręcona jak kiełbaska. Co chwilę trzeba przepychać łódkę przez zwalone drzewa tarasujące przejazd, przez co płynie się strasznie wolno.
(walka ze słońcem)
(black&white)
Otobo tymczasem dziwi się:
-Słuchajcie, wy bardzo mało jecie...
A to dobre. Klarujemy więc jeszcze raz, ze przecież mieliśmy jeść wspólnie z nimi!
Aha. To się wyjaśniło.
-Spoko - obwieszcza nam Otobo. - w selwie z głodu nie zginiecie...
Przybijamy do piaszczystej plaży. Najpierw chłopaki spacerują badając twardość piasku, a po chwili zaczynają kopać i wyciągają z dołka kilkadziesiąt białych pingpongowych piłeczek.
- ???
- A, to są jaja żółwi na nasz obiad - wyjaśnia Otobo - Pyszna tortilla będzie, zobaczycie! W selwie z głodu nie zginiecie...
Sytuacja powtarza się co piętnaście minut. Natrzaskali dwa wielkie gary jajek.
- E...może już wystarczy?- sugerujemy.
- Nie, nie, potrzebujemy dużo, bo to dla ludzi z wioski, którzy nie mają łodzi i nie mogą sobie sami nazbierać, a wszyscy bardzo lubią jajka!
Kolejny przystanek. Nareszcie, będziemy robić obiad.
- To teraz jeszcze rybkę sobie złapiemy - zakładają na haczyk jedno z żółwich jajek. Jajko ma miękką, elastyczną skorupkę i nie pęka po wbiciu w nie haczyka. Po kilku sekundach wyciąga z wody pokaźnego suma. -W selwie z głodu nie zginiecie... - przypomina nam Otobo.
Obiad wyszedł wspaniale. Tortilla okazała się po prostu mocno wysmażoną jajecznicą. Ryba bajeczna, bez ości, pełno mięsa. Do tego po gotowanym platanie i resztka naszego ryżu.
Wieczorem dopływamy do pojedynczego, pozbawionego bocznych ścian szałasu, w którym od lat mieszka samotna kobieta z mężem. U nich spędzimy noc. Obdarowujemy ich jajkami, ta uszczęśliwiona rewanżuje się kolacją z wędzonych piranii i gotowanej juki. Rozbijamy namiot w rogu szałasu. Już prawie przysypiamy, gdy nagle kobieta zaczyna śpiewać. Monotonne rytmiczne zwrotki w języku Huarani. Koncert trwa ze dwadzieścia minut. Może śpiewa dla męża, może dla nas, a może przywołuje deszcz - trudno stwierdzić. Faktem jest, że po godzinie rozszalała się burza. Selwę rozświetlają pioruny, wkoło huczą grzmoty, leje, leje, leje... Jak dobrze, że nad głową mamy palmowy dach...
Rano w dalszym ciągu siąpi, ale to chyba koniec ulewy. Tymczasem rzeka zmieniła się nie do poznania: woda przybrała, stała się jeszcze bardziej mętna i żółta. Zwalone pnie znikły pod taflą wody. Płynie się o niebo łatwiej.
Jest wcześnie rano, a to dobra pora, żeby wypatrywać zwierząt. W wodzie żółwie i kajmany. Nad głowami latają kolorowe papugi, tukany, zimorodki i dziesiątki innych ptaków. Po drzewach skaczą małpy. Nagle na łódce poruszenie - tam, tam, na brzegu, patrzcie, tapir! Faktycznie - w krzakach wierci się duże, szare zwierze.
- A taki tapir to smaczny?
- Ooo, smaczny, smaczny, ale nie polujemy na nie bo to za dużo mięsa, zmarnowałoby się...
(tukan)
(kajman)
(tapir)
Dobijamy do osady. Tu mieszkają rodzice Otobo. Bogato u nich. Mają dwa silniki do łodzi, generator. Powoli się wszystko wyjaśnia. Otóż Otobo jakiś czas temu połapał się, że na białasach można nieźle zarobić. Kilka razy w roku mała awionetka przywozi do selwy grupę bogatych amerykańskich turystów i odstawiają dla nich szoł: malują twarze, zawijają fiutki w tasiemki, zakładają korale, serwują owocowe drinki z mineralnej wody i grillują kurczaki - istny Disnayland. Taka przyjemność kosztuje 200 dolarów od osoby za dzień. A że właśnie w grudniu ma jedna grupa przyjechać, to bracia zwożą do wioski paliwo i inne artykuły, żeby ich obsłużyć. Ale ponieważ my nie zapłaciliśmy zbyt wiele, więc dla nas nie ma przedstawienia. I dobrze, o to chodziło. Dzięki temu możemy zobaczyć, jak sobie faktycznie na co dzień żyją.
Śpią w drewnianych podwyższonych domkach, ale większość dnia przebywają w olbrzymim szałasie, służącym za kuchnię i świetlicę. W jednym rogu szałasu stoi telewizor, w drugim płonie palenisko. Nad ogniem wędzi się mięso: głowa dzikiej świni, małpa i żółw. Jedzenie nie przyjeżdża z miasta. Sami hodują jukę, platany, banany i polują. Co chwilę popijają chucurę, czyli wodę z rozgniecionym bananem. Ojciec Otobo przez cały czas śmieje się i opowiada o czymś w języku Huarani, nawija też do nas, i chociaż nie rozumiemy ni w ząb o czym, emanuje tak pozytywną energią, że słucha się go jak muzyki.
(ojciec Otobo)
(udomowiona papuga)
(ojciec Otobo)
(dzika świnia, czeka na sznurku na swoją obiadową kolej)
Do polowania służy długa dmuchawka. Mają też broń, ale ojciec woli tradycyjną dmuchawkę na małpy i ptaki.
-Bo jak strzelisz z broni i spudłujesz, to wystraszysz wszystkie zwierzaki wokoło i po polowaniu... - wyjaśnia.
Próbujemy strzelać. Ledwo możemy utrzymać kilkumetrową rurę. Wkładamy do środa strzałkę nasączoną currarą na jednym końcu i bawełnianą owijką z drugiej i dmuchamy...do banana. Pudło, pudło, pudło....i bingo! Do zabicia człowieka potrzeba "aż" trzech takich strzałek, na małpę wystarczy jedna.
Znowu na łódkę. Wieczorem dopływamy do celu podróży - wioski Bameno. Na nasz widok większość nagich kobiet zakłada koszulki...Znowu szałas, ognisko, popijanie chucury. Szałasy wyglądają wprawdzie ubogo i prymitywnie, ale Huarani zaskoczyli nas swoją higieną. Kąpią się kilka razy dziennie w strumykach albo nagromadzonej deszczówce, nie ma żadnego "zapaszku". Niejeden gringo mógłby brać przykład.
(babcia Otobo)
Rano idziemy do lasu. Bartek zabiera dmuchawkę, spróbujemy upolować coś więcej niż tylko banana. Słychać świergot na drzewie.
- Rico - cieszy się brat Otobo Bartolo. Zwija rurkę z liścia i nawołuje. Widzimy spore ptaszysko. Bartek podnosi dmuchawkę do ust...dmucha...strzałka przeszła pięć centymetrów od ptaka. Spłoszył się i odleciał. Ale brakowało niewiele...
Pora wracać. Dziś na noc zatrzymamy się u rodziców Otobo. A tu przed szałasem podekscytowany ojciec wykrzykuje, gestykuluje i pokazuje nam kępkę sierści jakiegoś zwierzaka.
- Szybko, szybko, chodźcie, zobaczycie coś! - rzuca do nas podekscytowany Otobo.
Nie wiemy o co chodzi ale lecimy za nimi do lasu. Oto co się stało: pies pogonił za zwierzakami, które uciekając niechcący schowały się do tej samej dziupli. Mrówkojad i jakiś duży gryzoń. Dochodzimy do dziupli. Chłopaki piłą i siekierą próbują dostać się do środka. Nie jest łatwo. Wreszcie wkładają rękę i wyciąga z niej przerażonego, wyrywającego się mrówkojada. Mrówkojad ma szczęście: jest niesmaczny. Puszczają go wolno. Teraz kolej na gryzonia. Znowu dłubią w dziupli, ciągną - jest drugi stwór. Zanim się zdążyliśmy zorientować dostaje maczetą w łeb.
- Pyszne mięso - informują nas.
Faktycznie. Smakuje jak wieprzowina. Palce lizać. Zanim jednak szczur trafił do gara, martwe zwierzę wzięła w obroty córeczka...Jeździła na nim, rzucała po całym szałasie...Zamiast lalki Barbie...
(wyciąganie zwierząt z dziupli)
(wyciąganie zwierząt z dziupli)
(mrówkojad)
(gryzoń)
Po sześciu dniach dopływamy z powrotem do mostu. Za nami prawie 500 kilometrów rzekami Shiripuno, Cononaco i Tiguino. Huarani to nie są dzicy ludzie, ale to w dalszym ciągu inny świat...