Wednesday, December 8. 2010
Z powrotem w Cartagenie. Gości nas Jan, Kolumbijczyk, który w dzieciństwie mieszkał w Polsce, natomiast obecnie prowadzi stadninę przepięknych koni paso fino. Zwierzęta mają tu prawdziwy raj, wybudowano dla nich nawet specjalny basen dla ochłody i ćwiczeń.
Czas pożegnać się z XL-em. I właśnie Jan jest osobą, która chce kupić naszą czerwoną rakietę. Smutno, ale przynajmniej zostawiamy XL-a w dobrych rękach... Jan przyrzeka dbać o niego co najmniej tak, jak o swoje konie...no, może tylko bez kąpieli w basenie .
Jan, jeszcze raz wielkie dzięki za wspaniałą gościnę i pomoc! Szerokiej drogi na XL-u!
(No oddawaj!!!)
Monday, December 6. 2010
Jeśli zgubisz się i zobaczysz na ulicach te scenki, i tak będziesz wiedział, że jesteś w Kolumbii:
Kawa kolumbijska jest sławna na cały świat, ale ta najlepsza idzie na eksport. Zwykły Kolumbijczyk musi zadowolić się zwyczajną tinto (mała czarna, słodzona), sprzedawaną z ulicznych termosów w maciupkich plastikowych kubeczkach po 200 pesos. Jak masz ochotę na kawkę, wystarczy się rozejrzeć, na pewno ktoś toczy wózek z termosami w zasięgu twojej ręki...
Do kawy najlepiej przekąsić arepę: kukurydziany placek, często z masłem i startym serem, czasem przełożony kiełbaską...
Potem trzeba popić wodą z małej przezroczystej torebki: nadgryzamy jeden rożek i gotowe... Tak, jak kiedyś oranżadki nad Bałtykiem
Jeśli musisz zatelefonować - służą do tego "minutki", czyli stoiska z komórkami na sznurku. Płacisz 100 pesos i możesz 60 sekund pogadać...
W każdym, nawet najmniejszym miasteczku jest salon gry. Obowiązkowo bilard, często karty i wiele innych. Grają całymi dniami, od zmierzchu do świtu...
(czarna wygrywa, czerwona przegrywa...)
Saturday, December 4. 2010
W Kolumbii dzień w dzień leje. Zbyt często i zbyt obficie jak na tę porę roku - grudzień to teoretycznie jeden z najsłoneczniejszych miesięcy. Pora deszczowa powinna już dawno się skończyć. Koryta rzek nie zmieściły takiej ilości opadów i woda zalała duże obszary Kolumbii.
Chcieliśmy dostać się do Mompox, kolonialnego miasteczka nad Rio Magdalena,o którym pisał Marquez w Kronice Zapowiedzianej Śmierci..
- Mompox pod wodą, odpuście... - ostrzegają nas.
E, takie gadanie... Capo de la Vela też miał być pod wodą i jakoś dojechaliśmy...
Przed skrętem w szutrową drogę upewniamy się o jej stan. Mierzą wzrokiem nasz motor, oceniają oponę. - Powinniście dać radę - pada w końcu werdykt.
Dużo wody i błota, w którym znowu kilka razy wylądowaliśmy, ale powiodło się. Musieliśmy przeprawić się łódką na przeciwległy brzeg, przy czym rzeka tak rozlała, że łódka dosłownie przybiła do asfaltu!
(trochę błota...)
(kawałek lepszej drogi)
(przeprawa łódką)
(przeprawa łódką)
(przeprawa łódką - podtopiony kościół)
(dobijamy do asfaltu)
Ten wpis miał być o Mompoxie, w którym od stuleci niewiele się zmieniło, o jego uroczych kolonialnych budynkach, tradycyjnych bujanych fotelach, na których kołyszą się leniwie mieszkańcy w parne, duszne popołudnia...
Będzie jednak o powodzi. Takiej, jakiej jeszcze nigdy z bliska nie widzieliśmy...
W samym centrum Mompoxu sytuacja w miarę stabilna. Woda stoi wprawdzie na niektórych skrzyżowaniach jak również niewiele brakuje, żeby rzeka przelała się przez nadbrzeżny murek, który dodatkowo zabezpieczają workami z piaskiem, ale nie widać jeszcze katastrofy, raczej dopiero jej groźną zapowiedź. Ludzie przygotowują domy przed nadejściem fali powodziowej, murują drzwi wejściowe swoich domów. Na jednej z ulic pewien człowiek skonstruował tratwę z baniaków po oleju.
- Możemy się z Panem zabrać na drugą stronę ulicy?
Facet śmieje się i zaprasza nas na pokład.
- Tylko pojedynczo, bo dwóch osób na raz może nie wytrzymać! Jesteśmy pierwszymi testowymi pasażerami tej jednostki pływającej:)
(centrum Mompoxu)
(centrum Mompoxu - tradycyjny zaprzęg z osiołka)
(centrum Mompoxu - woda podeszła pod sam nadbrzeżny murek)
(centrum Mompoxu - budowa wałów)
(centrum Mompoxu - budowa wałów)
(centrum Mompoxu - murowanie wejścia do domu)
(centrum Mompoxu)
(centrum Mompoxu)
(centrum Mompoxu)
(centrum Mompoxu, facet z prawej łowi ryby...)
(centrum Mompoxu, tratwa)
(centrum Mompoxu, test tratwy)
Natomiast na przedmieściach sytuacja wygląda strasznie. Domy zatopione po okna, niektóre po dach. Ludzie opuścili swoje mieszkania i przenieśli się razem z dobytkiem na główną drogę. Na poboczach skonstruowali namioty z folii, w których koczują już od wielu dni. Tutaj toczy się teraz całe życie:ludzie śpią, piorą, gotują, kupują w prowizorycznych sklepikach, grają w karty, bilard i przede wszystkim dużo piją. Nie rozpaczają, mamy wrażenie, że już jakby przywykli do takiej egzystencji.
(przedmieścia Mompoxu)
(przedmieścia Mompoxu)
(przedmieścia Mompoxu)
(przedmieścia Mompoxu)
(przedmieścia Mompoxu)
(przedmieścia Mompoxu - uratowany inwentarz)
(przedmieścia Mompoxu - foliowe miasteczko)
(przedmieścia Mompoxu - autostop w foliowym miasteczku)
(przedmieścia Mompoxu - poranek dzieci w foliowym miasteczku)
(przedmieścia Mompoxu - rodzina z foliowego miasteczka)
Do brzegu dopłynęła łódź z pomocą. Ochotnicy wyładowują paczki żywnościowe, następnie specjalny komitet rozdziela je wśród hałaśliwego tłumu.
(wyładowywanie żywności)
(wyładowywanie żywności)
(rozdzielanie darów)
(powrót do domu ze zdobyczą)
Nie chcemy wyjeżdżać z Mompoxu tą samą trasą, którą przyjechaliśmy, niestety jednak innego przejazdu nie ma, wszystkie pozostałe drogi pod wodą. Mimo to udaje nam się dogadać z kapitanem promu, żeby zabrał nas do najbliższego asfaltu. Płyniemy nienaturalnie szeroką Rio Magdalena. Wzdłuż obu jej brzegów sterczą dachy zatopionych wsi, kościołów, ludzie pływają niegdysiejszymi ulicami na czółnach, łowią ryby. Rozmiary kataklizmu są ogromne i dotknęły najbiedniejszych, którzy jeszcze przez długo nie powrócą do normalnego życia...
(Rio Magdalena)
(Rio Magdalena)
(na promie...)
(na promie)
(zatopione wsie nad Rio Magdalena)
(zatopiony kościół nad Rio Magdalena)
(zatopiona wieś nad Rio Magdalena)
(wyjazd z promu)
Tuesday, November 30. 2010
Półwysep Guajira, najdalej wysunięty cypel Ameryki Południowej przy granicy z Wenezuelą, teoretycznie suchy i pustynny, zamieszkały przez ludy Wayuu.
W Kolumbii od dłuższego czasu leje, nawet tam, gdzie deszcz oglądają rzadko. Mówią nam, że teraz dostać się na półwysep nie damy rady, drogi zalane, nie ma przejazdu. Inni ostrożnie przypuszczają, że na motorze moglibyśmy spróbować.
Pewnie, że spróbujemy. Za miasteczkiem Uribia kończy się asfalt. Przed nami 80 km w błocie, wzdłuż torów prywatnej kolei węglowej. Szybko orientujemy się, że tuż przy torach idzie dodatkowa, całkiem dobra, nie rozmoczona ścieżka. Niestety, co kilka kilometrów strażnicy kolei pilnują, żeby nikt obcy nią nie jeździł. Zostaje więc nam walka w błocie. Na szczęście główna droga z każdym kilometrem poprawia się. Wszystko idzie gładko, gdyby nie to, że nagle łapiemy gumę. Niby zwykła rzecz, tyle że śróby w kole są tak mocno przykręcone, że nijak nie idzie ich odkręcić. Mamy za mało narzędzi, bo większość zostawiliśmy w Cartagenie w ramach odchudzania bagażu. Walczymy z pomocą przydrożnych mieszkańców i zatrzymanych kierowców prawie dwie godziny, zanim cholerstwo wreszcie puszcza...
Anormalne deszcze całkowicie zmieniły krajobraz półwyspu. Wkoło dużo zielonych krzaków, które prawie przysłoniły zwykle rosnące tu kaktusy. Całość bardziej przypomina australijski busz wiosną, a nie jałową pustynię.
Po drodze mijamy tradycyjne domostwa Wayuu, czyli gliniano-kaktusowe prymitywne chałupy. Kobiety Wayuu noszą długie, obszerne sukienko-koszule, kojarzące się nam z Wyspami Marshalla. Nieodłącznym elementem stroju są plecione ręcznie wzorzyste włóczkowe torby.
(W drodze do Capo de la Vela - torby Wayuu w Riohacha)
(W drodze do Capo de la Vela - kokosy z rynku w Riohacha)
(W drodze do Capo de la Vela - kobiety Wayuu w Uribia )
(W drodze do Capo de la Vela - kobiety Wayuu w Uribii)
(W drodze do Capo de la Vela - taksówka w Uribii)
(W drodze do Capo de la Vela - Uribia)
(W drodze do Capo de la Vela - Uribia)
(W drodze do Capo de la Vela - wydobycie soli w Manaure)
(W drodze do Capo de la Vela - wydobycie soli w Manaure)
(W drodze do Capo de la Vela)
(W drodze do Capo de la Vela)
(W drodze do Capo de la Vela)
(W drodze do Capo de la Vela- domek Wayuu)
(W drodze do Capo de la Vela - krajobraz prawie pustynny)
(W drodze do Capo de la Vela)
W końcu jesteśmy u celu, w wiosce Capo de la Vela. Dziwne miejsce. Jedna piaszczysta ulica przy plaży, wzdłuż niej drewniane lub kaktusowe chałupy. Niemal na każdej z nich szyld "hostel" lub "restaurant", tyle że wszystkie opustoszałe. W sezonie potrafi tu być tłoczno, ale teraz, zwłaszcza z powodu ostatnich ulew, nie ma tu jednego turysty.
Oddalamy się od wioski, wolimy nasz własny namiot i ognisko...
Miejsce surowe, skaliste i piękne. Dla motoru raj: wyrywamy sobie z rąk XL-a i wyżywamy się na piasku i wertepach. Potem kupujemy od rybaków obiad: aż trzy langusty, bo baliśmy się, że zwierzaki mają pod skorupą mało mięsa. Gotujemy je na ognisku w morskiej wodzie, przyrządzamy do tego salsę z oliwy, pomidorów, limonek, kolendry i czosnku. Możemy śmiało powiedzieć, że to jeden z najlepszych obiadów, jakie kiedykolwiek jedliśmy, ale trzy langusty okazują się ilością nie do przejedzenia...
(prawa dziecka)
(ktorego by tu?..)
Czas na powrót. Niestety od rana mocno pada, sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Droga zalana. Postanawiamy mimo to wyruszyć, bo jeśli taka pogoda się utrzyma, to następnego dnia będzie jeszcze trudniej przejechać. Przez kilka kilometrów jedziemy dosłownie po rzece. Woda powyżej kolan. Ale nasz czerwony batyskaf jeszcze raz udowodnił, że nie istnieją dla niego drogi nieprzejezdne . Woda nie jest jednak najgorsza. Najtrudniej bowiem przejechać śliskie, grząskie błoto. Prowadzimy na zmianę po 20 km. Nie obyło się bez spektakularnych gleb, motor tańczy jak na lodowisku nawet przy minimalnej prędkości...
Wieczorem ubłoceni po zęby, zmachani ale szczęśliwi dobijamy do asfaltu... Guajira to jeden z piękniejszych i ciekawszych zakątków Kolumbii, jakie odwiedziliśmy.
(batyskaf...)
Sunday, November 28. 2010
Dojeżdżamy do stacji benzynowej. Do pełna poproszę.
- "No hay" - facet patrzy na nas tak, jakbyśmy zapytali o godzinę odjazdu statku na Antarktydę, a nie o paliwo.
Sytuacja powtarza się. Stacje benzynowe pozamykane, nikt tu nie pracuje, dystrybutory zdezelowane albo okratowane i zamknięte na kłódkę. O co chodzi? Gdzie mamy zatankować?
Tu, na wschodzie Kolumbii, niedaleko granicy z Wenezuelą, nikt nie kupuje benzyny na stacjach. Bo i po co, skoro na każdym rogu lokalni "przedsiębiorcy" sprzedają z baniaków tanie paliwo przeszmuglowane z Wenezueli, za które płaci się 4000 pesos za galon, zamiast 8000 pesos? Dla "importerów" to złoty interes, bo w kraju Chaveza benzyna tania jak barszcz, a przy tym i radość dla kierowców Kolumbijskich, którzy płacą tu za gasolinę tyko połowę normalnej ceny. Cóż dopiero powiedzieć o miłym zaskoczeniu dla dwóch polskich turystów .
A to legalne? Na nasze pytanie tylko się uśmiechają.
- Policja też u nas tankuje...
Na cenę benzyny nie wpływa tu sytuacja ekonomiczna czy stosunki polityczne, ale...pogoda. - - Teraz jest drogo, bo trasy zalane i ciężarówkom z Wenezueli ciężko przejechać... Faktycznie, po dwóch dniach ulewy, w miasteczku Uribia położonym na półwyspie Guajira panika - stan dróg tak się się pogorszył, że ciężarówki z baniakami utknęły. Brakuje benzyny, a ci spryciarze, którym jeszczce trochę zostało, sprzedają galon już po 6000...
Na ten niby nielegalny przemyt wszyscy przymykają oczy, sprzedawcy wcale nie ukrywają się ze swoim towarem, ciężarówki z wielkimi baniakami kursują w tę i z powrotem. Wojskowe i policyjne checkpointy porozstawiane gęsto na wszystkich drogach Kolumbii jakoś nie mogą się uporać z przemytnikami. Podobno raz na pewien czas robią pokazową łapankę i to wszystko.
A nam tymczasem wesoło chlupocze w baku wenezuelskie paliwo i jedziemy sobie dalej...
Wednesday, November 24. 2010
Spędzamy kilka chwil w Cartagenie organizując sprzedaż XL-a. Wygląda na to, szczęście nam znowu sprzyja: znajdujemy nabywcę, i do tego tak wyrozumiałego, że pozwala nam używać naszej maszyny do czasu wyjazdu z Kolumbii.
Zatem znowu w trasę, na wschód, wzdłuż karaibskiego wybrzeża.
(okolice Santa Marta)
(okolice Santa Marta)
Pierwszy postój to położony u stóp pasma Sierra Nevada de Santa Marta słynący z rajskich plaż nadmorski Park Tayrona. Żeby jednak nie było za łatwo, dojdziemy do morza mniej uczęszczaną ścieżką przez góry. Zostawiamy motor w małej wiosce Calabazo, zabieramy ze sobą namiot, trochę jedzenia i ruszamy.
Pierwszą noc spędzamy w lesie, wśród kamiennych ruin dawnej osady ludów Tayrona.
Następnego dnia docieramy do wybrzeża. Jednak gdy wreszcie znaleźliśmy się na słynnej plaży Capo de San Juan, do której można również dopłynąć łódką albo dojść w dwie godziny plażą przez główną bramę Parku, jesteśmy nieco rozczarowani: miejsce w zasadzie rajskie, ale wkoło jak na nasz gust za dużo ludzi. Wszyscy tłoczą się jeden na drugim na kempingu, smażą grupami na piasku, całość bardziej przypomina nadmorski kurort niż park narodowy...Brakuje tylko motorówki z bananem... Uciekamy stamtąd czym prędzej. I dobrze, bo po pół godzinie znajdujemy zupełnie pustą, dziewiczą plażę, całą dla nas, tak, jak lubimy, na którą z niewiadomych przyczyn nikomu się nie chce przywędrować...
(strumien wpadajacy do morza przy naszym namiocie - zrodlo slodkiej wody)
(nieproszony gosc w namiocie - tarantula)
Wednesday, November 17. 2010
Do Cartageny, miasta, w którym spróbujemy sprzedać XL-a, zostało nam zaledwie 130 km po asfalcie. Chwila - moment i będziemy na miejscu.
A tu tymczasem 30 km przed Cartageną blokada. Czarni protestanci zastawili drogę i nikogo nie puszczają. Wypróbowujemy patenty wypracowane na blokadzie w Peru: tłumaczymy, że my turyści, że nie jesteśmy stroną konfliktu, motor to nie pojazd a w ogóle to możemy go przepchnąć bez włączania silnika - jednak tym razem bez skutku. Nie ma przywódcy, nie ma osoby decyzyjnej, nic nie możemy wskórać. Panowie nie są wprawdzie agresywni, ale niestety cholernie uparci....
- Poczekajcie, za pół godzinki zaczniemy puszczać...
Po 30 minutach sytuacja nie różni się niczym.
- Poczekajcie, za pół godzinki zaczniemy puszczać...
Po trzech godzinach blokada zaczyna przypominać imprezę, poszły w ruch bębny, porozstawiani na wielkich oponach protestujący podrygują i śpiewają, ale mimo to w dalszym ciągu nikt nie może przejechać.
Po tym, jak po raz szósty usłyszeliśmy :"poczekajcie, za pół godzinki zaczniemy puszczać" tracimy cierpliwość i decydujemy się na objazd. Nie jest to łatwe, bo protestanci zdecydowanie wiedzieli, w którym miejscu zablokować przejazd - objazd po dobrej drodze wymagałby nadłożenia prawie 200 km... Po szutrach będzie znacznie krócej, tyle że po ostatnich ulewach wiele dróg zostało zatopionych.
(negocjator)
Zaryzykujemy szutrówkami. Padało tu mocno ostatnimi czasy, wszędzie dużo kałuż i błota, nie jest łatwo ale w sumie przejezdnie. Nagle jednak droga wjeżdża do jeziora... Przed nami wielkie powodziowe rozlewisko...Na brzegu przy malutkich drewnianych czółnach uwijają się ludzie - raz dwa trzy i zanim się spostrzegliśmy, motor już był zalogowany na łódce, a my obok. Powoli zachodzi słońce, dokoła cisza, piękny widok... Nasz łódkowy się tylko dziwi, że my tak spokojnie w czółnie siedzimy, bo on kiedyś już wiózł gringo i oni strasznie piszczeli, że zaraz wpadną do wody...
Potem kolejna przeprawa przez rzekę, i jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po koszmarnym błocie po ciemku i jesteśmy na miejscu...
A tam na blokadzie za pół godzinki napewno zaczną puszczać
Tuesday, November 16. 2010
Kolumbia nas początkowo nie zachwyciła. Czy to z powodu marnej pogody - nie było dnia bez deszczu, czy może to raczej żal za Tornado i podróżą na dwóch motorach...
Po przekroczeniu granicy adrenaliny dodawały wojskowe i policyjne checkpointy, parę razy nawet obszukiwali Bartka z giwerami i rękami podniesionymi go góry... Na pierwszych 200 km sprawdzili nas więcej razy niż w trakcie całej podróży. W sumie jednak ma to sens: dzięki temu na sporym obszarze kraju dosyć skutecznie rozprawili się z guerillami. Poza tym po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tych ciągłych kontroli tak, że zaczynamy odbierać je jako coś normalnego acz nieco upierdliwego, coś jak czerwone światła na skrzyżowaniu...
Nie da się natomiast ukryć, że Kolumbijczycy są niezwykle uczynni i przemili: często jeśli spytamy kogoś o drogę, rzucają wszystko, żeby nas poprowadzić...
Mimo to jednak jakoś nie mogliśmy się w ten kraj wczuć, brakowało klimatu...Dziwnie nie pasował nam ten obraz do ekstatycznych opowieści, które wcześniej słyszeliśmy o Kolumbii..
Tak było zanim dotarliśmy na karaibskie wybrzeże... Trudno jednoznacznie opisać, w czym rzecz, ale po wjeździe do małego miasteczka Tolu spojrzeliśmy na siebie, uśmiechnęliśmy się porozumiewawczo bez słów - tak, to jest nasza Kolumbia...
Miasteczko Tolu to zdecydowanie dziura. Niezbyt czysta, niezbyt ładna. Wybrzeże z pewnością nie takie, jakie wyśnił Europejczyk: bo i plaża wąska, i piasek za ciemny, i woda zbyt mętna...Do tego trwają trzydniowe kolumbijskie wakacje i zjechały tu na zabawę tabuny lokalnych turystów- a przewodnik Lonely Planet, biblia backpackersów, jednoznacznie ostrzega, żeby w czasie świąt unikać tego typu rozwrzeszczanych i niebezpiecznych zakątków, co wyraźnie poskutkowało, bo jesteśmy jedynymi gringo w okolicy...Do tego koniec pory deszczowej - codziennie po południu zaczyna lać i tak do wieczora...
A jednak wciąga... Czy to za sprawą czarnych kobiet noszących na głowach miski z towarem, czy rowerowych riksz zastępujących taksówki, czy malowniczo odrapanych budynków, czy sączącej się zewsząd karaibsko - afrykańskiej muzyki, sami nie wiemy, ale czujemy się tu na swoim miejscu, nawet jak zaczyna lać tropikalny deszcz...
Przez cały weekend trwa hałaśliwa fiesta. Najważniejsza część zabawy to zbiorowy przejazd przez miasto rikszą, z głośną muzyką, rozpijając po drodze flaszkę. Przez nadbrzeżny deptak przewalają się tłumy. Ale tak jest tylko przez dwa dni. Ostatniego ranka miasteczko nagle pustoszeje. Wczasowicze wyjechali. Powraca spokojne, leniwe życie...
(zalane pola - w drodze na wybrzeże)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(mangrowce niedaleko Tolu)
(poszukiwanie wyrzuconych na brzeg pieniędzy z zatopionej poprzedniego dnia łodzi)
(impreza w rikszy)
Thursday, November 11. 2010
Powoli kończy się nam kontynent. Zaczynamy niezobowiązująco dywagować nad sprzedażą motorów.
Ale tu napotykamy problem: żaden Kolumbijczyk nie jest zainteresowany kupnem: same motory niczego sobie, mówią nam, ale argentyńska rejestracja to kłopot - nie da rady jeździć tym na stałe po Kolumbii...
Wygląda na to, że będziemy musieli znaleźć cudzoziemca, który też chce przejechać motorem Amerykę i zaczyna podróż w Kolumbii. Dajemy ogłoszenie na forum motorowym - ale cisza... Większość Europejczyków czy Amerykanów w ogóle nie bierze pod uwagę jazdy na motorze mniejszym niż 650 cc... Trudno w tym środowisku znaleźć podróżnika z naszą filozofią, czyli że maszyna musi być przede wszystkim popularna, łatwa w naprawie, nie zwracająca na siebie uwagi, w miarę lekka, wygodna do zaparkowania na noc w dziwnych miejscach itp.
Trochę zaczynamy się obawiać, że ciężko będzie ze sprzedażą. No nic, to przecież dopiero przymiarka, jak dojedziemy na północne wybrzeże zabierzemy się porządnie za kampanię reklamową.
Póki co jedźmy sobie spokojnie przez Kolumbię...
Zatrzymujemy się w dość popularnym turystycznym miejscu - Dolinie Cocora, porośniętej tysiącami cienkich, wysokich palm...
Leje tak, że wbrew pierwotnym planom rezygnujemy z namiotu i zatrzymujemy się w hostelu. Przed budynkiem zaparkowany motor. Jedzie na nim parka: on Kanadyjczyk, podróżuje od roku, ona z Norwegii. Poznali się dwa miesiące temu w drodze, facet złożył propozycję nie do odrzucenia, więc ona wiele nie myśląc wskoczyła na tylne siedzenie...
- Na motorze jest spoko, tylko chyba wolałabym jednak na własnym jechać, w Ekwadorze pewnie sobie coś kupię... - mówi Jenny.
- Taaak? Bo my właściwie przymierzamy się do sprzedaży...Może chcesz któryś z tych? - rzucamy pół żartem pół serio.
- Taaak? A może...
- Jak chcesz to jutro się przejedziesz, zobaczysz, czy ci któryś odpowiada...
O matko, co my najlepszego zrobiliśmy!!! Bartek, ona na serio??? Że niby mamy tak znienacka zakończyć? Eee, nie tylko pewnie tak gada, jutro odwoła wszystko...Chyba masz rację...A jak nie odwoła to jesteś pewien? No..hmm...taka okazja może się nie powtórzyć...Dobrze, ale przynajmniej nie schodzimy z ceny...
Następnego dnia jedziemy na przejażdżkę. Pogoda paskudna, błoto i ślisko. Jenny najpierw próbuje mojego mniejszego XL-a. Trochę walczy ze sprzęgłem, które jest dosyć krótkie i trzeba do niego przywyknąć. W końcu jednak łapie w czym rzecz. Jak na pierwszy raz na motorze i do tego w ciężkich warunkach idzie jej naprawdę dobrze. W powrotnej drodze przesiada się na Tornado. Jenny jest wysoka więc w przeciwieństwie do mnie nawet dotyka na nim stopami do ziemi . Tornado zdecydowanie bardziej jej odpowiada. Rozpędza się pewnie...zakręt...z przeciwka nadjeżdża ciężarówka...Jenny hamuje, a pod kołami śliskie liście...ups...gleba na asfalcie przy 40 km/h...Podnosimy ją, kolano solidnie zdarte i potłuczone ale chyba nic strasznego...
Noga - poza sińcami i zadrapaniami - cała. Myśleliśmy, że po tej przygodzie dziewczyna sobie tymczasowo odpuści - a tu ku naszej rozpaczy twarda sztuka się trafiła...
Następnego dnia notariusz i łza w oku...
Adios, Tornado...:((((
Musimy się przeorganizować. XL nie udźwignie nas dwoje i bagaży. Zabieramy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę wysyłamy pocztą do Cartageny na północ Kolumbii. A my na jednym motorze dalej w trasę...Połowa kasy zainwestowanej w motory odzyskana, więc nie musimy się już martwić tak bardzo o czas i dobrą sprzedaż XL-a.. Mimo to głupio jakoś...Niby powinniśmy się cieszyć, że tak niespodziewanie szczęście nam dopisało, a tu markotno...Ech...
|