Zgodnie z planem zmierzamy na północny zachód w kierunku Guyangu. Po drodze spotykamy rowerzystę z Belgii. Mówi, że warto zahaczyć o wioskę Basha zamieszkałą przez lud Miao, ponoć rewelacyjna. Skoro tak, to czemu nie.
Wioska jest na samym szczycie góry. PingPongi nie podołały, ostatnie kilometry musimy je pchać (pedałowanie pod górę jest niewykonalne).
Basha jest drewniana i maleńka, zaledwie kilkanaście domków. Wkoło, na specjalnie zbitych palach, porozwieszany ryż. Wieśniacy chodzą sobie poubierani w swoje ludowe stroje: kobiety coś na kształt kolorowego fartuszka, ale przebojem są faceci z ogolonymi głowami i jednym długim pejsem na czubku. Pejs skręcają w koczek a czoło owijają zawiązywaną z przodu ścierką. Wychodząc z domu na pole czy do lasu zabierają ze sobą długie, cienkie strzelby.
W wiosce oprócz nas jest czworo chińskich turystów. Jeden bardzo dobrze zna angielski. Oznajmia, że jutro o 10 ma podobno przyjechać dużo ludzi i będzie dla nich występ.
I faktycznie: następnego dnia punktualnie przyjeżdżają dwa autokary Francuzów, a wieśniacy robią show: z tańcami, goleniem głowy sierpem i wystrzałem z pukawek. Po po godzinie maskarady autokary odjeżdżają, a wioska wraca do normalności. Hmm...
W południe ruszamy dalej. Po drodze mijamy kolejne drewniane wioski, w każdej ludzie poubierani w jednakowe, tradycyjne stroje. Zatrzymujemy się, a dziewczyny na nasz widok z piskiem uciekają do chałup. Dopiero po chwili wychodzą, ciekawość bierze górę.Oglądają sobie nas i rowery, a my je, ich stroje i biżuterię i wszyscy szczęśliwi. A w dole hektary ryżowych tarasów...