Thursday, October 2. 2008
Po przeprawie ze znachorem wsiadamy na rowery i na pełnym gazie odjeżdżamy. Nie oszczędzając naszych rakiet wspinamy się na solidną przełęcz...i to był błąd, bo nagle Pong zazgrzytał i przestał jechać. Odczekaliśmy parę minut, ostygł i ruszył, ale za kilka metrów znowu padł. I tak w kółko. Zamieniamy się na rowery, Bartek jedzie na moim zepsutym i ostro pedałuje, zwłaszcza pod górę (niestety prawie ciągle jest pod górę), bo wtedy bateria trochę dłużej działa. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do miasteczka Ziyuan. Bartek ledwo dycha. Na szczęście znajdujemy niedrogi i nowiutki (na korytarzach jeszcze stoi farba i kafelki), czyściutki hotel, nad samiuśką rzeką. Potem idziemy do mechanika i opisujemy, w czym problem. Facet ogląda rower, testuje go: a ten złośliwiec działa teraz bez zarzutu. Zawsze tak jest...
Następnego dnia rano...świeci słońce! Pierwszy raz od początku trasy! Gęba sama się śmieje. I tylko co chwila słychać huk fajerwerków, bo to dziś chiński National Day.
Bartek - złota rączka rozkręca "moduł sterujący" Ponga. Chyba jest w swoim żywiole, bo z Ponga zaczyna wystawać co niemiara kolorowych kabli  . Żarty żartami, ale mój inżynier lokalizuje usterkę: za mocno obciążyłam rower na podjeździe, kostka (cokolwiek to jest  ) stopiła się i doszło do zwarcia. Wracamy do warsztatu i pokazujemy, w czym rzecz. W warsztacie są pod wrażeniem, że biały turysta sprytniejszy od nich. Po chwili majstrowania Pong znowu działa!
Jesteśmy rozleniwieni i tylko czekamy, które z nas pierwsze zaproponuje, że robimy dziś dzień luzu. Bo jest już dość późno, więc i tak za daleko nie dojedziemy, a i koszulka 4 000 jakby ma już trochę przybrudzone mankiety i przyda się jej mały serwis...zostajemy do jutra w w Ziyuan.



Wednesday, October 1. 2008
Góry robią się coraz wyższe. Na podjazdach baterie tracą sporo prądu. Na ostatnią przełęcz podjeżdżamy już na ostatnim elektronie, ostro pedałując. Na przełęczy widzimy transparent "scenic spot" i strzałkę w prawo. Odpuszczamy hamulce. Po paru minutach downhill-u co prawda nie widać scenic spotu, ale za to jest wioska. Przed domem siedzi pan, więc pokazujemy, że chcemy gdzieś tu się przespać. Pan okazuje się być wioskowym znachorem. Najpierw prowadzi nas do jednego domu, gdzie każe nam zostawić rowery. Potem idziemy do drugiego domu, gdzie mieszka Chinka, która proponuje nam jedzenie (jest już późno, nie chcemy robić kłopotu, więc tłumaczymy, że dopiero co jedliśmy) i wiadro ciepłej wody do kąpieli (a tego już nie byłam w stanie sobie odmówić). Koniecznie chcą, żebyśmy przyszli jutro rano na śniadanie, więc ustalamy z Bartkiem, że przyjdziemy, ale zapłacimy im. Okazuje się, że spać będziemy jeszcze w innym miejscu - znachor lokuje nas kilkaset metrów dalej w kanciapie przy swojej przychodni. Jest tam nawet łóżko, ale ogólnie raczej syfek.
Następnego dnia znachor stawia nas na nogi o 6 rano, zagania na śniadanie: kurczak przemielony z kurnikiem: mięsa prawie wcale, za to są łapki, łepek itp, a potem koniecznie chce nam coś pokazać w okolicy. W zasadzie chcieliśmy jechać dalej, ale znachor nalega. Ok, jest wcześnie, nie chcemy mu robić przykrości, dwie godzinki opóźnienia nie zbawią nas, a może zobaczymy coś nietuzinkowego z "lokalesem".
Tymczasem nie wiadomo skąd podjeżdżają dwa motory-taksówki, na jeden mamy wsiąść my, na drugi ładuje się znachor. Wiozą nas ze dwa kilometry dalej. Wysiadka, płacimy za transport, jesteśmy na parkingu zawalonym drogimi samochodami - przy wejściu do "scenic spota". Płacimy za wejście i wchodzimy do parku. Nie tego się spodziewaliśmy, ale co robić. W tłumie chińskich turystów wchodzimy na szczyt, znachor drepcze za nami. Przewodnik jest tu absolutnie zbędny, ale miejsce faktycznie śliczne. W pewnym momencie dochodzimy do małej świątynki, w której siedzi znajomy znachora. Pokazuje nam, żebyśmy zostawili ofiarę, więc jak zwykle wyciągamy parę juanów "na tacę". Ale ci pokazują nam, że tyle to nie chcą, żebyśmy dali 100 juanów, czyli więcej, niż zwykle płacimy za noclegi. Nie zgadzamy się, a oni nie są zainteresowani mniejszą kwotą.
Wszystko jakoś podejrzanie wygląda. Wracamy do wioski ok. 13.00. Bardzo chcą nas jeszcze raz nakarmić i proponują kolejny nocleg, ale tłumaczymy, że teraz to naprawdę musimy jechać. Żegnamy się i chcemy im dać pieniądze za gościnę: tyle, ile zapłacilibyśmy za podobne jedzenie w knajpie, coś za nocleg (stosownie do warunków), ładowanie baterii. A oni na to, że tyle to za mało: dawajcie jeszcze 300 juanów. No tak...po nieprzyjemnej dyskusji i ustalaniu, ile co było na prawdę warte, idziemy po nasze rowery. Zastanawialiśmy się, dlaczego rowery są w innym miejscu, baterie ładują się w innym, jemy w innym i śpimy jeszcze gdzie indziej: ano okazuje się, że dlatego, żeby każdy mógł sobie coś z nas uszczknąć: za przechowanie na podwórku naszych rowerów też żądają dodatkowej kasy. Jak próbujemy wytłumaczyć, że przecież już zapłaciliśmy za nocleg i ładowanie baterii znacznie więcej niż powinniśmy, i że to było bez sensu, że kazali nam wstawić rowery na inne podwórko, babcia zaczyna szarpać nasze bagaże i wrzeszczeć. Mamy nauczkę.
Nie chodzi o to, że nie jesteśmy w stanie zapłacić tych juanów, bo w przeliczeniu na złotówki to nie jest dużo. Wiemy, że ci ludzie nie mają wiele. Ale znamy ceny i zdajemy sobie sprawę, ile za co i gdzie powinniśmy zapłacić. I zawsze chcemy uczciwie wynagrodzić gościnność. Ale tu było ewidentne naciągactwo - cena, której żądali, była ok. 6-krotnie przesadzona. Głupio wyszło. Oj, po tygodniowej dawce prawdziwej sympatii i uczciwości odwykliśmy od traktowania nas jak białasa do oskubania.






Tuesday, September 30. 2008
Przyszedł czas na pierwszy serwis naszych maszyn. Oba rowery są całe oblepione zeschniętym błotem, więc zawozimy je na mycie aktywną pianą, złoty program.
Ping ma nieco scentrowane koło, więc jak już jest lśniący i pachnący, zawozimy go na mały lifting.
I rakiety są jakby dopiero wyjechały z salonu! Czystsze od nas  .


Sunday, September 28. 2008
Tęsknimy za słońcem. Od początku podróży niebo jest ciągle zachmurzone, co jakiś czas mży. A my sobie naiwnie wyobrażaliśmy, jak to będzie przyjemnie jechać na rowerku bez pedałowania i chłodzić się wiaterkiem w południowochińskim skwarze  .
W drodze bywa różnie: zwykle widoki jak z obrazka: tarasy ryżowe, chłopi w stożkowych kapelusikach z bambusowymi nosidłami, dziwne górskie formacje, ale zdarza się też i pół dnia w pyle i spalinowym smrodzie.
Przejeżdżamy przez tereny, gdzie białego turysty raczej nie uświadczysz, czyli w prowincji Hunan, na południowy zachód od Changshy. Fajne przeżycie, bo ludzie są nami bardzo zainteresowani, przemili, uczynni. Z dogadywaniem się różnie bywa, bo z reguły Chińczycy nie znają ani słowa po angielsku. My co prawda nauczyliśmy się kilku słów - kluczy po chińsku (Bartek to nawet potrafi zamówić zimne piwo, czyli "piszu pinda" w kilku różnych dialektach  ), ale w przeważającej mierze od gadania aż nas ręce bolą. Raz jednak trafiamy na wyjątkowe miejsce: małe miasteczko z barwnym targowiskiem. Baterie się ładują, my sobie jak zwykle spacerujemy. Ale co parę kroków ktoś do nas z uśmiechem woła: "Hello, how are you, where are you from, have a nice time!". Jak dotąd takie zwroty znali tylko handlarze na Chińskim Murze. Kilka osób mówi na tyle dobrze, że można się z nimi bez problemu porozumieć. Wstydzą się mówić, ale bardzo chcą i mocno się starają. Chodzimy sobie z nimi po miasteczku, odwiedzamy ich domy - jesteśmy dla nich "oknem na świat" i rzadką okazją do wypróbowania angielskiego, a oni dla nas szansą na zrozumienie, co się wokół nas dzieje, więc wzajemnie zasypujemy się pytaniami. Czas ładowania baterii przeleciał nie wiadomo kiedy.









Friday, September 26. 2008
Jedziemy i jedziemy. Nasz los zależy od baterii: to one wyznaczają nasze postoje, noclegi.
Drugiego dnia padło na wiejską podstawówkę z internatem in the middle of tzw. nowwhere. Zapadał już zmrok, Bartek usłyszał wrzaski i zadecydował, że się "wbijamy".
No i się zaczęło.
Podstawówka na 300 dzieciaków, 30 nauczycieli, w tym kilku znających parę słów po angielsku.
Dostajemy do spania pokój nauczycielski. Dzieciaki są wszędzie. Całe chmary. Otaczają nas, wrzeszczą tak, że nie słyszymy własnych myśli. Zaglądają wszelkimi możliwymi dziurami do naszej noclegowni.
Jedna z nauczycielek zaciąga mnie do swojej klasy. Dzieciaki odśpiewują mi piosenkę, krzyczą "welcome to China", wreszcie trzy wytypowane przez panią dziewczynki-prymuski wypowiadają do mnie po angielsku jakieś zdanie. A potem dzieci zażądały ze mną wspólnej fotki. Dałam nauczycielce aparat i ustawiłam się z dzieciakami - rzuciły się na mnie wszystkie jednocześnie, bo każde chciało być na zdjęciu obok białasa. Za chwilę leżałam na ziemi a nauczycielka usiłowała odciągnąć swoich podopiecznych, coby mnie nie zadusiły  )) No to miałam swoje trzy sekundy sławy  ))
Potem wzięła nas w opiekę przemiła nauczycielka plastyki, bardzo dobrze mówiąca po angielsku. Na koniec dostaliśmy od niej prezent - wykonane przez nią własnoręcznie tradycyjne chińskie obrazki, z dedykacjami. Urocze to było.
Rano zjadamy śniadanie w internatowej stołówce. W trakcie śniadania kilka dzieciaków przynosi nam liściki napisane po angielsku, domagają się, żebyśmy odpisali. Odpisujemy ;-), maluchy są przeszczęśliwe. Wreszcie żegnamy się, jedziemy dalej.


Thursday, September 25. 2008
Zaczęło się. Pogoda nas zaskoczyła, bo spodziewaliśmy się na południu tropikalnych upałów, a tu pochmurno, siąpi deszcz i temperatura poniżej 20° C. Zakładamy ciepłe ciuchy i ruszamy.
Ping i Pong starczają na ok. 55 km. Pod gorke tez daja rade, ale powoli. Potem trzeba zrobić przerwę na doładowanie baterii, a my w międzyczasie rozglądamy się po okolicy. Po ok. 3-4 godzinach jedziemy dalej, baterii starcza na ok. 30 km. Dla wyjaśnienia, rower elektryczny różni się od zwykłego roweru - no moze nie az tak jak krzesło elektryczne od zwykłego krzesła - ale faktem jest, ze to zdecydowanie dwie rozne konstrukcje. Chodzi o to, że na rowerze elektrycznym raczej nie da się przemieszczać pedałując, bo jest za ciężki. Pedałować można co najwyżej równolegle z pracą baterii, żeby ją trochę wspomóc i przedłużyć jej żywotność albo w sytuacji awaryjnej (tj. np. totalne rozładowanie baterii na 200 m przed domem; jak rozładuje się wcześniej, Chińczyk prędzej podładuje baterię u kumpla w sklepiku niż zacznie pedałować).
Z początku trochę sie martwimy, że nie będziemy mogli nocować "na dziko" w namiocie, bo w nocy trzeba ładować baterie, a zatem mieszkać wśród ludzi. Ale po pierwszym dniu zdajemy sobie sprawę, że nie mielibyśmy się i tak gdzie rozbić! Nie ma czegoś takiego, jak ustronne miejsce, nawet z dala od miasta. Pomiędzy wioskami na każdym centymetrze kwadratowym są pola i uprawy. Każdy skrawek ziemi jest zagospodarowany!!!
Nasze maszyny przechodzą chrzest bojowy, bo nagle kończy się asfaltowa droga i pojawia się czerwone błotko. Rowerkom się nie podoba, ale zdają egzamin. Jesteśmy po pachy w błocku.
Sciemnia sie, baterie na wyczerpaniu. Zatrzymujemy się w wioskowym sklepiku i usiłujemy wytłumaczyć sprzedawczyni, że mamy namiot i chcielibyśmy gdzieś się rozbić na noc. Robi się małe zbiegowisko, wesoło, w końcu pani daje nam jeden swój pokój. Nie chce przyjąć za to ani juana, wiec chociaz robimy zakupy w jej sklepiku.



Wednesday, September 24. 2008
Koniec wakacji, opuściliśmy Pekin. Dojechaliśmy pociągiem do Changshy - 1500km na południe.
Jeden dzień researchu i negocjacji...i są! Śliczne, czerwone, 60-voltowe, 450-watowe, maksymalna prędkość 35 km/h, w pakiecie kosze bagażowe, zamknięcie i ładowarka...
Mili Państwo, poznajcie elektrycznego Pinga i Ponga!!!





Tuesday, September 23. 2008
Trzecie podejście i udało się. Na zakończenie wizyty w Pekinie zobaczyliśmy wodza w lodówce. Niestety jednak nie dostrzegliśmy przed wejściem wyraźnego napisu: "zakaz fotografowania" i pstryknęliśmy dyskretną fotkę. Na szczęście przy wyjściu strażnik zauważył nasz aparat i kazał komisyjnie wykasować wodza. Tak więc musicie uwierzyć nam na słowo...  .


Monday, September 22. 2008
Hutongi to stare, pekińskie uliczki w centrum miasta, gdzie czas się zatrzymał. Za rogiem wyrosły wieżowce i nowoczesne budowle, ale Hutongi zostały prawie nietknięte. Fajne i klimatyczne...Coś dla Podgóra








Sunday, September 21. 2008
Parki to bardzo ważna instytucja chińskiego, miejskiego życia społecznego. Jest ich dużo i są bardzo zadbane. Ale nie o to chodzi. Bo przede wszystkim w parkach ludzie się spotykają, żeby uprawiać swoje hobby. W jednym rogu puszczają latawce (i nie jakieś tam gałganki na sznurku, ale całe machiny!), w innym staruszkowie ćwiczą tai-chi, w kolejnym jazgoczą mini orkiestry...Nie ma wstydziochów i zahamowań. Każdy robi to, co lubi. Rewelacja. A już zupełnie rozwalił nas placyk przy stacji metra, na którym codziennie przy muzyce z magnetofonu kilkadziesiąt osób tańczy walca, tango...





|