Friday, November 28. 2008
Do parku można wejść tylko z przewodnikiem. Chcieliśmy nocować w parku, ale nie wolno, więc mamy zamiar spać w namiotach tuż za rzeką Karnali wyznaczającą jego granicę.
Wstajemy o świcie i ruszamy. Po drodze nasz przewodnik, ma na imię Sitaram, udziela nam cennych wskazówek:
- „Jak będzie chciał nas zaatakować nosorożec, to rzucamy jakąś rzecz, nosorożec jest prawie ślepy, więc wyniucha tę rzecz i się nią zajmie, a my w tym czasie włazimy na drzewo, gdzie nosorożec nas nie dorwie. Z kolei jak trafimy na agresywnego dzikiego słonia, to po prostu sp...ile sił w nogach, najlepiej w gęste chaszcze, przez które słoniowi będzie ciężko przejść. Broń Boże na drzewo, bowiem drzewo słoń wyrwie jak kwiatuszek. Natomiast w przypadku tygrysa sprawy mają się tak, że trzeba zwierzakowi patrzeć prosto w oczy i spokojnie się wycofywać z jego ścieżki nie spuszczając z niego oczu, żeby nie okazać słabości”.
Ciekawe, co na to hrabia;-)? .
Przedzieramy się cały dzień przez krzaczory, oblazły nas pijawki, jednak widzieliśmy tylko małpy, jelenie i kolorowe ptaszyska (stada papug, zimorodki, czarne bociany, ibisy). Ale wszędzie było pełno odcisków łap nosorożców, słoni i tygrysów. Uczymy się rozróżniać tropy, kiedy i jakie zwierzę przechodziło. Na przykład jeśli na śladach są dziurki po kroplach rosy, to ślad nie jest dzisiejszy. Młode osobniki zostawiają płytsze odciski. Pani tygrys ma dłuższy środkowy palec od pana tygrysa. Zaschnięte błoto na liściach to pamiątka po nosorożcu. Ulubionym testem naszego przewodnika jest sprawdzanie stopą temperatury kupy zwierzaka. Wieczorem dochodzimy do rzeki, mamy rozbić się na drugim brzegu. Sitaram rusza pierwszy, ale jest tak głęboko a nurt tak silny, że porywa nam przewodnika. Wychodzi i próbuje w innym miejscu, niewiele lepiej. Kiepsko to wygląda, bo jeśli nawet zdołalibyśmy się przebić na drugą stronę, to czekałaby nas zimna noc w mokrych rzeczach. W tej sytuacji odpuszczamy camping i wracamy na noc do schroniska. Za nami ponad 26km wędrówki po krzaczorach.
Następnego dnia wracamy w miejsce, gdzie poprzednio widzieliśmy mnóstwo śladów tygrysa, mamusi z maleństwem. Włazimy na drzewo i czekamy. Pierwsza godzina – nic. Po drugiej godzinie...zasnęłam na gałęzi trzy metry nad ziemią )). Darwin byłby ze mnie dumny. Tygrys jednak nie przyszedł (chyba). Potem znowu wędrowaliśmy przez dżunglę aż do zmroku, ale spotkaliśmy tylko dzika i strażników, którzy przyjechali na oswojonych słoniach nad rzekę, żeby je umyć. Wygląda to imponująco, bo taki dżokej, nie zsiadając z grzbietu słonia, kładzie go na boku w rzece, dopiero potem zeskakuje i oblewa zwierza wodą. Na koniec przychodzi pora na pedicure: słoń podaje łapkę, a pan ją czyści z cierni i innych artefaktów. Słodkie.
Do trzech razy sztuka. Wreszcie trzeciego dnia w dżungli słyszymy łamiące się gałęzie i...jest dziki słoń! Samotny samiec z pięknymi kłami. Wchodzimy na drzewo, żeby lepiej widzieć, a Sitaram przypomina nam, że gdyby słoń zaczął iść w naszą stronę, to szybko złazimy z drzewa i spieprzamy co sił. Słoń jest fajowy, wyrywa sobie i pożera młode drzewka jakby skubał trawę. W końcu odchodzi.
Mijają kolejne godziny marszu i nagle znów słyszymy chrzęst gałęzi. Widzimy spomiędzy liści słonia..jednego...drugiego...trzeciego... Sitaram daje nam znak, żebyśmy szybko szli za nim nad rzekę, bo po posiłku słonie na pewno pójdą pić i wtedy ujrzymy je w pełnej okazałości. Tak robimy, chowamy się w nadbrzeżnych chabaziach i czekamy. Po kilku minutach przez rzekę zaczynają przechodzić dzikie słonie. Jeden, drugi, trzeci, czwarty...naliczyliśmy 26! Serce wali od adrenaliny. Obłędne zwierzaki. Sitaram mówi, że tak duże stado zdarza się bardzo rzadko.
Wracamy szczęśliwi do schroniska. Na pożegnanie, tuż przed wyjściem z parku, przebiegł nam przed nosem leopard (niestety był za szybki na fotkę).
I tak to właśnie było w parku. Co prawda tygrysy się pod samochód nie kładły i nosorożec nie jadł z ręki, ale i tak bardzo nam się podobało.
Bardia_NP_w_poszukiwaniu_słoni - FILM
(bya sobie mapa)
(skojarzenia to przekleństwo )
Monday, November 24. 2008
Zachciało się nam dziczyzny, więc po drodze do Indii zatrzymujemy się w Bardia National Park, na południowym zachodzie Nepalu. Bardia to miejsce zapomniane przez turystów, bo i dojechać nie jest łatwo, a dodatkowo przez ostatnie lata aktywnie działali tam maoiści.
Autobus odjechał z Katmandu o 5 rano (oj, bolało) i już po 15 godzinach był na miejscu. Tym razem podróż minęła bez przygód, poza jedną przewróconą ciężarówką, która na pół godzinki zatarasowała drogę.
Jesteśmy. Ciemno. Dostajemy gliniany cottage przy wejściu do parku. Turystów poza nami brak.
Następnego dnia robimy rekonesans po okolicy. Fajna wiocha, rozumisz, p.d.k. )). Ludy, które żyją na tych terenach, nazywają się Tharu. Mieszkają w krytych słomą chatkach z błota, które po każdym monsunie trzeba odbudowywać. Używają narzędzi rolniczych rodem z pozytywistycznej nowelki, noszą misy na głowach, jak w Afryce. Uprawiają sporo rzepaku, więc wkoło jest żółciutko. W centrum wioski znajdujemy miejsce, gdzie sprzedają fantastyczne, świeżutkie samosy (rożek wypełniony ziemniaczaną papką, smażony na głębokim oleju). Kosztuje całe 5 rupii, czyli 20 groszy. Uczą mnie, jak taki ulepić, nawet się udało. Ma się te zdolności kulinarne .
Dookoła cichutko, świergoczą ptaki, skrzeczą małpy. Jurto ruszamy w dżunglę.
Friday, November 21. 2008
Wydawało by się, że człowiek uczy się na błędach, że po kazachskich historiach będziemy zawsze precyzyjnie przygotowani do przekraczania granic, a tu proszę...po najwyraźniej zbyt łatwej przeprawie z Chin do Nepalu człowiek stracił czujność. Jest podobno takie arabskie przysłowie, że jak coś się zdarzy raz, to się nie powtórzy, ale jak jednak zdarzy się drugi raz, to może się zdarzyć i trzeci...
Jak już wiecie, wyjechaliśmy sobie z Katmandu do Pokhary, a z Pokhary, skąd planowaliśmy przedostać się do Indii, zahaczając po drodze o przygraniczny, Bardia National Park.
W paszportach mieliśmy wbite, załatwione jeszcze w Warszawie, 6 – miesięczne, turystyczne indyjskie wizy, ważne od 17 czerwca do...17 grudnia, bo wydawało nam się, że do Indii dotrzemy znacznie wcześniej. Ale jakoś się nie przejęliśmy rychłym końcem wiz, bo stwierdziliśmy, że przedłużymy je sobie w Delhi. Dopiero w Pokharze coś nas „tknęło” i zaczęliśmy sprawdzać, jak wygląda sprawa przedłużenia wizy indyjskiej i ku naszemu zdziwieniu i oburzeniu okazało się, że choćby nie wiem co, nie da się w Indiach przedłużyć wizy i że jedyne rozwiązanie to zdobycie całkiem nowej wizy w ambasadzie Indyjskiej w Katmandu. Obdzwoniliśmy wszelkie możliwe urzędy i ambasady, niestety wszyscy zgodnie odesłali nas do nepalskiej stolicy . Poza tym dowiedzieliśmy się, że podobno przed ambasadą w Katmandu dzieją się dantejskie sceny, bo trzeba najpóźniej o 4 rano zająć kolejkę, żeby się dostać, a potem trzeba czekać przynajmniej tydzień na odbiór wizy.
Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nie załatwiliśmy wizy siedząc tydzień w Katmandu, albo nawet jeszcze przed wyruszeniem na trekking? Hmm, powiem tylko tyle, że też sobie parę razy zadaliśmy to pytanie (może nieco dosadniej sformułowane ;-), kiblując w autobusie w drodze powrotnej do Katmandu...
Niby z Pokhary do Katmandu jest niecałe 200 km, ale jedzie się ok 7 godzin. Pod warunkiem, że wszystko dobrze idzie. A tego dnia nie szło dobrze...
Dzień wcześniej odnaleziono ciała dwóch nepalskich studentów, posądzenia o ich zabicie padły na maoistyczną młodzieżówkę. W Katmandu wybuchły zamieszki, a w ramach protestu poblokowano drogi. Wytrenowani na Lepperze, ze stoickim spokojem spędzamy upojne godziny czekając na przerwanie blokady. Koniec końców w Katmandu jesteśmy po 12 godzinach.
Następnego dnia Bartek wstaje o 5 i zajmuje kolejkę do ambasady. Ja z kanapkami doczłapałam się na 7.30. Przed bramą gromadzą się ludzie, czekamy na otwarcie. Podejrzewamy, że mogą robić problemy z wydaniem nam nowej wizy, skoro mamy jeszcze ważną poprzednią. Poza tym wszystko prawdopodobnie potrwa, bo procedura jest taka, że muszą najpierw wysłać telex do ambasady indyjskiej w Polsce z zapytaniem o akceptację, i dopiero po otrzymaniu zwrotnego telexu wydają wizę. Do tego dziś jest piątek, a jak wiadomo piątek to weekendu początek, więc pewnie coś ruszy dopiero w poniedziałek.
Mamy numerek 7F. Po 2 godzinach czekania wzywają nas do okienka. Miły Hindus w okienku pyta nas o zawody, s potem oznajmia werdykt: ponieważ w ogóle nie wykorzystaliśmy starej wizy i nigdy nie byliśmy w Indiach, wyda nam wizę 3 miesięczną jeszcze tego samego dnia po południu, bez telexowania do Polski. Nie możemy uwierzyć.
Jedziemy na dworzec autobusowy, kupujemy na niedzielę bilety do Bardia National Park – hura, co prawda naokoło, ale zrealizujemy nasz plan!
Po południu idziemy po odbiór wizy. A tu niespodzianka: padł komputer i wizy będą w poniedziałek. Ludzie się burzą. Więc mówią, że może w takim razie postarają się wydać jeszcze dziś, ale nie wiedzą kiedy, może za dwie godziny naprawią sprzęt...
Czekamy sobie pod ambasadą. Nie dowierzamy, ale po godzinie naprawili komputer i wydali nowe wizy! W moim paszporcie na starej wizie wblili stempel „cancelled without entry”, ale już w Bartka paszporcie na starej wizie niczego nie napisali, więc od 25 listopada do 17 grudnia ma dwie wizy indyjskie .
Tuesday, November 18. 2008
Z jeziora Pokhara. Jest duża i wygląda smacznie. Niebawem zniknie w naszych trzewiach.
Dobra byla. Maslo, czosnek, lemonki, sol i pieprz + gril.
I jeszcze kilka fotek z Pokhary:
Sunday, November 16. 2008
Saturday, November 15. 2008
Friday, November 14. 2008
Thursday, November 13. 2008
Katmandu jest miastem całkowicie pozbawionym wysokich, nowoczesnych budynków. Rozległym i niziutkim.
Za to wszędzie, pomiędzy wąskimi uliczkami, wciśnięte są buddyjskie i hinduskie świątynie, tybetańskie stupy.
W centrum starego miasta mieści się tzw. Durbar Square, czyli plac królewski (chociaż od wiosny Nepal nie jest już monarchią), z pałacem, sakralnymi budowlami i domem Kumari - żywej bogini. Tak, tak, Nepalczycy w drodze wnikliwej selekcji wybierają dziewczynkę, która zostaje żywym obiektem kultu, a jej panowanie trwa do czasu pierwszej miesiączki. Potem wybierają następną.
Do starego miasta przykleiło się turystyczne getto, czyli tzw. Thamel. Stłoczono tu wszystko: guesthousy, knajpy, sklepy z pamiątkami i turystycznymi akcesoriami (wszechobecny North Fake ). Mogą Ci tu wyprać za grosze zmęczone górami ciuchy (i przy okazji niechcący zgubić najlepszą bluzę; tylko spokojnie, to na szczęście nie były bartkowe 4000 ). Można też oddać do naprawy rozdarte trekingowe buty, a następnego dnia ich już nie zobaczyć, bo szewc je przechlał...po godzinie awantury cudem pojawiły się.
W Thamelu znaleźliśmy tani, prosty pokoik, ale za to z wielgachnym tarasem, odgrodzonym od ulicznego zgiełku. I tak nam leniwie płyną ostatnie listopadowe dni...
Wednesday, November 12. 2008
Saturday, November 8. 2008
I to by było na tyle, teraz trzeba już tylko zejść z tych 4000 tysięcy.
W drodze powrotnej spotykamy dwie "ekspedycje": po czterech turystów i 15 tragarzy, zamierzających pokonać okrojona wersję naszej trasy, tyle, że w przeciwną stronę. Przewodnicy ledwo dowierzają, ze przeszliśmy taki kawał, że Bartek sam odnajdował drogę i że sami nosiliśmy plecaki z namiotem i jedzeniem. Milo się nam robi .
Pod koniec dnia doczłapaliśmy się do wioski, z której jeździ autobus do Katmandu. Pytamy, gdzie możemy tu zanocować. A że tak się zdarzyło, ze zapytaliśmy lokalnych policjantów, chłopaki odstąpili nam swój własny pokój, ugotowali taka strawę, jakiej nie mieliśmy w ustach od trzech tygodni i załatwili siedzące miejsca na jutrzejszy autobus. A w nocy jeden z policjantów stał pod naszymi drzwiami na warcie, żeby włos nam nie spadł z głowy...O jakiejkolwiek zapłacie nie było nawet mowy. To sie nazywa zakończenie wycieczki .
(Kumar Sedhai, if you read this blog, thank you again for your help and hospitality!)
|