Wednesday, November 5. 2008
Od rana pogoda jak marzenie, zero chmur i wiatru. Udało się odnaleźć dobrą drogę, włazimy na najwyższy punkt grani... i jest kulminacja naszej wycieczki. Panorama, dla której warto było padać ze zmęczenia, marznąć, spać w wędzarni. Przed nami od lewej: Anapurna, Manasalu, Ganesh, Langtang, wszystkie białe, wszystkie po 7-8 tys m.

(Skydive Hymalaya  )
Tuesday, November 4. 2008
Rano niepewnie wystawiamy głowy za drzwi...uff, niebo czyste. Tyle, że na ziemi biało. Bałwana można by ulepić. I ziąb jak nie wiem co - poniżej zera. Ale jak pięknie...
Kontynuujemy naszą trasę. Nepalczycy, w klapeczkach, też podreptali w swoje strony. Idziemy granią na prawie 4000 m, to najtrudniejsza, ale i najbardziej spektakularna część drogi.
Niestety, koło 12 przychodzą znowu chmury. Nie pada z nich na szczęście, ale słabnie widoczność. Oj, chyba pogubiliśmy trochę drogę.
Na jednej z polanek napotykamy opuszczony domek pasterzy - na dziś kończymy zabawę, rozbijamy namiot w domku, jutro rano, jak nie będzie chmur, zorientujemy się, którędy iść dalej. Pakujemy się do śpiworów i wlewamy w siebie gorącą herbatę na rozgrzewkę.
Tuż przed końcem dnia robi się nagle jakoś jaśniej... Wychodzimy z namiotu...chmury częściowo opadły i odsłoniły oświetlone złotoczerwonymi promieniami, ośnieżone szczyty. Pod warstwą chmur majaczą w kilku wymiarach niższe partie gór...Gapimy się i gapimy, i jakoś przestaliśmy czuć zimno....
Monday, November 3. 2008
Są takie chwile, które pamięta się długo i barwnie o nich opowiada...ale jak te chwile się dzieją, to ma się mieszane uczucia: z jednej strony fascynują, ale z drugiej...cholera wie, co z nich wyniknie. I właśnie w takiej chwili skrobię parę słów na kartce, które mam nadzieję przepiszę potem w kafejce internetowej i wyślę do Was.
Przełęcz Pangsang na wysokości 3900 m, styk kilku pieszych szlaków pomiędzy górskimi wioskami. Stąd każdy ma już do domu z górki. Tyle, że z duuużej górki.
Na przełęczy, wśród pustkowia, stawiają buddyjska świątynkę. Obok przycupnęła maleńka kamienna chatka robotników. Jedna izba, powierzchnia ok. 15 m, dwa paleniska, wokół ognia siedzą stłoczeni nepalscy górale, których, tak jak nas, złapała w drodze...śnieżyca. W domku nie ma komina, więc jest siwo od dymu, jak w wędzarni, można się udusić. Ale przynajmniej ciepło.
Rano, jak wyruszaliśmy z Somtangu, świeciło jeszcze słońce. Potem zaczęło nieprzyjemnie wiać, zbudowały się paskudne chmury, z których nagle sypnął śnieg. W samą porę natrafiliśmy na ciepłą chałupę.
Czas mija, a za oknem...tfu, za jakim oknem , przecież w tym modelu okna nie przewidzieli:-), coraz gorsza zawierucha. Chyba dziś dalej nie pójdziemy.
- Będzie można z Wami zanocować? - pytamy na migi składając ręce pod uchem. Na samą myśl o rozbijaniu namiotu w takich warunkach ciarki chodzą po plecach. Gospodarz się zgadza, przydzielają nam kąt. Niestety nikt nie zna angielskiego, nie da się pogadać, więc chociaż uczymy się paru nepalskich słów.
- "A jak jest góra?"
- "Himal". Tak po prostu. Himalaje to najzwyczajniej góry.
O 18 robi się całkiem ciemno i towarzystwo zaczyna układać się do snu. Ludzie poupychani na podłodze jak śledzie. Okazuje się, że w naszym kącie musi zmieścić się jeszcze jedna osoba. I tak przy palenisku rozkłada się gospodarz, obok niego po środku Bartek, a "sister" (znaczy się ja) ląduje pod ścianą, żeby nie przytulać się po ciemku do gospodarza.
Oj, jak jutro się nie wypogodzi, to nie ma co, zakosztujemy nepalskiego folkloru po uszy...
Thursday, October 30. 2008
Z Somtangu (żeby było jasne, Somtang to nie żadna wioska, ale pięć chałup w dolinie; w tej części Himalajów ludzi spotyka się sporadycznie) robimy trzydniowy wypad w otaczające wyższe góry, spróbować, jak to jest powyżej 4000 m.
Ano, jest jakoś dziwnie, kręci się trochę w głowie, trochę ciężej się idzie. Następnego dnia przechodzi.
Dochodzimy do starej, nieczynnej kopalni cynku i ołowiu. Ruiny przemysłowych konstrukcji na 4000 tysiącach metrów, na tle majestatycznych gór, wyglądają dość psychodelicznie.
Mijamy kopalnię, bunkrujemy plecaki wśród kamieni i wchodzimy wyżej, na wysokość 4600 m, prawie pod granicę śniegu lodowca Plaldor. To najwyższy punkt na naszej trasie. Stamtąd długo schodzimy z powrotem do Somtangu.
Wednesday, October 29. 2008
Tuesday, October 28. 2008
Monday, October 27. 2008
Ustaliliśmy, że nasz treking będzie długi i spokojny, bez pobijania rekordu prędkości i że jak znajdziemy urokliwe miejsce, to sobie w nim posiedzimy, zanim ruszymy dalej.
I zgodnie z tym założeniem po 5 dniach marszu zakładamy naszą pierwszą bazę we wsi Gatlang, na wysokości 2300 m, zamieszkałej przez lud Tamangów. Mają tu nawet gesthouse za 5 zł od osoby, tzn. materac z kocem w drewnianej chałupie, więc zaszaleliśmy, a co  . I jaki widok z okna...
Cały następny dzień leniuchujemy, wałęsamy się po wsi, podglądamy Tamangów. Potem włazimy sobie 300 m w górę nad święte jeziorko (ale okazuje się być wysychającą kałużą  .
Baaardzo miły postój.
Saturday, October 25. 2008
Przez kolejne dni idziemy doliną wodospadów wzdłuż rzeki Trisuri. Takich po kilkaset metrów. Wkoło huczy. Upał. Więc bierzemy sobie prysznic.
Jesteśmy sami. Od czasu do czasu mijamy maleńkie wioski. Tutaj nie dochodzi już droga.Nepalczyk dźwiga swoje bambetle w koszu umieszczonym na plecach i zaczepionym o czoło. Co kraj to inne nosidło...
Raz spotykamy parę turystów z Danii, w wieku ok 40-50 lat, właśnie zaczęli swoją roczną podróż. Mówią, że jesteśmy pierwszymi turystami, których widzą od 12 dni.
Jeden z postojów robimy przy strumyku, który okupują już Nepalczycy z wypchanymi koszami, najwyraźniej też mają przerwę w trasie. Pichcą. Pokazujemy, że chętnie kupimy od nich...no oczywiście ziemniaki  . Dostajemy chyba z kilogram, nie chcą słyszeć o zapłacie, więc w ramach rewanżu częstujemy ich cukierkami. Zaczynamy sobie przyrządzać kartoflany obiadek, ale zanim zdążył się ugotować, panie karmią nas swoją potrawą: ryżem, fasolą i ziemniakami. No i znowu nie udało nam się umrzeć z głodu  .
Pewnego wieczoru rozbijamy namiot nad rzeczką, ale dwie wioskowe dziewczyny koniecznie chcą nas do siebie zaciągnąć na nocleg i pokazują, że tutaj coś strasznego może nas zjeść. Następnego dnia rano przychodzi nauczyciel, pyta, jak nam się spało w namiocie i czy nie nawiedzał nas duch...Odpowiadam, że tej nocy go nie było. Nauczyciel ze zrozumieniem kiwa głową...
Thursday, October 23. 2008
Jak na Nepal przystało, planujemy treking po Himalajach. Marzą nam się dzikie góry, noce w namiocie, kąpiele w strumykach. Problem jednak w tym, że większość szlaków, jak pod Everest czy Annapurnę, jest zagospodarowana i zatłoczona. Z Katmandu ruszają w góry całe pielgrzymki, przy czym na jednego turystę przypada - i to absolutne minimum - jeden przewodnik i jeden tragarz. Na porządku dziennym są nawet takie cuda jak przenośne kibelki. Jak mówimy, że chcemy pójść sami, to ostrzegają nas, że w bez przewodnika znającego lokalny język w górskich wioskach niechybnie umrzemy z głodu, bo przecież nie damy rady wytłumaczyć, że np. chcemy kupić kartofle
Sporo czasu poświęcamy w Katmandu na rozpytywanie, studiowanie map, aż wreszcie znajdujemy dla siebie kawałek gór, który wydaje się tym, czego szukamy.
Autobus wyrusza z Katmandu zapchany po brzegi, ale tuż za miastem zatrzymuje się i większość załogi przesiada się na dach. Przed następną miejscowością stop - i ekipa dachowa wraca do autobusu. A za wioską znowu przesiadka na dach. I tak w kółko. Czyżby mieli zakaz jazdy na dachu w terenie zabudowanym ;-)?
W końcu po 5h dojeżdżamy do miejscowości Betrawati. Odchodzimy kilka km i rozbijamy nasz namiot nad rzeczką.
|