Saturday, December 20. 2008
Jaisalmer zachwalali wszyscy jako miejsce, którego odwiedzając Rajasthan nie moża ominąć: magiczne Złote Miasto na skraju pustyni.
Niestety, przyjeżdżamy, a tu pada deszcz...i zimno (hmm, to pojęcie względne  ).
Mimo nienajlepszej pogody Złote Miasto wygląda niesamowicie: żółte, piaskowcowe, pięknie rzeźbione domy i świątynie, wąskie uliczki, po których przechadzają się krowy i wielbłądy.
Postanowiliśmy zaszaleć i za całe 300 rupii (ok. 17 zł) wynajmujemy luksusowy pokój na starym mieście, z kamiennymi ścianami i wspaniałym widokiem. Przemiły i wyluzowany właściciel, gorąco polecamy miejscówkę wszystkim, którzy zawitają do Jaisalmeru (hotel Siddhartha, przy Jain Temple na terenie Fortu, hotelsiddhartha@gmail.com)
Niestety, żegnamy się z Anją i Peterem, którzy zmarzli i postanowili ostatni miesiąc swoich wakacji spędzić w Laosie. Nie wiemy kiedy zleciał nam miesiąc wspólnej podróży...

(w światyni jest lącznie 6666 takich figurek...liczyliśmy  )

(skydive India  )
Wednesday, December 17. 2008
Wysyłaliście kiedyś paczkę z Indii? Nie? To posłuchajcie...
Zaczeło się zwyczajnie – poszliśmy sobie jak gdyby nigdy nic na pocztę, oznajmiliśmy, że chcemy nadać przesyłkę i pokazujemy, co mamy do wysłania. Pan kręci z dezaprobatą głową: „Wróćcie, jak przygotujecie paczkę, o taką” – i pokazuje nam Paczkę Idealną. Wybałuszamy oczy i pytamy, czy na poczcie przygotują nam takie cudo. Nie, poczta takich usług nie świadczy. -„To gdzie mamy się udać?” - „Spróbujcie na bazarze...”
Idziemy zatem na bazar. Po paru minutach poszukiwań trafiamy do...k r a w c a. Bez cienia zdumienia krawiec przytakuje, że jesteśmy we właściwym miejscu i żwawo bierze się za p a k o w a n i e.
Krok 1: wkłada nasze zabawki do tekturowego pudełka i zakleja je, a następnie pobiera wymiary pudełka i wycina formę z białego (kolor ma znaczenie) płótna:
Krok 2: Zszywa ubranko dla paczki na maszynie:
Krok 3: Ubiera paczkę w białe wdzianko i ręcznie zaszywa ostatnią krawędz:
Krok 4: z a l a k o w u j e paczkę pieczęcią zbudowaną ze śruby i monety. Paczka jest gotowa:
Nie wytrzymujemy i pytamy, po cholerę aż tyle zachodu?
-”Trudno powiedzieć, takie są przepsisy. Zostały jeszcze po Anglikach.”
Wracamy na pocztę. A tam czeka nas ziezła dawka biurokracji: dostajemy do wypełnienia cztery szczegółowe formularze (życiorys prawie trzeba napisać, z numerami paszportów itp.).
Uff, nareszcie. Idziemy do okienka nadać paczkę, ale w chwili, kiedy dochodzimy do okienka, wyłączają prąd. Kiedy włączą? Pan robi głupią minę, adekwatną do naszego pytania. No więc czekamy.
Po godzince wreszcie włączają prąd, ale dokładnie w tym momencie zaczyna się przerwa na lunch...Urzędnik łaskawie zdecydował się nas jednak obsłużyć przed obiadem. Bierze się za wklepywanie danych do komputera, ale komputer wyraźnie nie współracuje...chyba pocztę Indyjską komputeryzowała ta sama firma, co ambasadę w Katmandu  . Dopiero po kolejnych 20 minurach walki udaje się zakończyć szczęśliwie procedurę...
I tak oto nadaliśmy paczkę!
Tuesday, December 16. 2008
Następny punkt na naszej indyjskiej trasie to Jodhpur. Miejsce słynie ze wspaniałego, ogromnego fortu - Meherangarh oraz otaczającego go błękitnego miasta.
Zwiedzanie fortu odbywa się z audioprzewodnikiem. W słuchawkach m. in obecny maharaja Jodhpuru i jego matka, którzy w dalszym ciągu są właścicielami kompleksu (choć dziś rezydują w pałacu w innej części miasta), opowiadają o czasach, kiedy mieszkali w forcie, opisują, jak wtedy wyglądało ich codzienne życie i co się działo w poszczególnych częściach pałacu. Sporo informacji o zwyczajach, ubiorach: wyjaśniają, co oznaczają poszczególne kolory - np. niebieski był zastrzeżony dla kasty Brahminów, a dodatkowo spełniał praktyczną funkcję, bo po prostu odstraszał insekty...Po wciśnięciu odpowiedniego numerka na audioprzewodniku można usłyszeć, do czego służy opium i jak należy go stosować... Naprawdę fajnie się zwiedza, wszystko zadbane i świetnie przygotowane - widać, że fort pozostaje w prywatnych rękach.
Saturday, December 13. 2008
Pushkar miał być urokliwym, spokojnym miasteczkiem położnym nad świętym jeziorem, z mnóstwem białych świątyń, w tym jedyną w Indiach świątynią Brahmy, itd., itp.
Tymczasem okazał się klasycznym, hałaśliwym turystycznym hotspotem, w którym zabytkowe budowle giną w tumie naganiaczay, naciągaczy i pseudo-kapłanów. Zupełnie nie w naszym guście.
Najprzyjemniejszym miejscem w Puszkarze był zdecydowanie ogród na dachu naszego guesthous'u: hamaki, kanapy, gazetki, świeże soki.
Ogólne wrażenie niespecjalne.
Wednesday, December 10. 2008
Monday, December 8. 2008
Attari to jedyne indyjsko-pakistańskiego przejście graniczne. Telepiemy się przez godzinę tuk-tukiem z Amritsary, żeby obejrzeć kuriozalne przedstawienie, czyli codzienną ceremonię zamknięcia granicy (nocą jest nieczynna). Kilka kilometrów od granicy zaczyna się korek ciężarówek, bo po atakach w Bombaju zatrzymali wymianę handlową z Pakistanem.
W końcu dojeżdżamy do przejścia. Po obu stronach granicy ustawione są trybuny dla publiczności. Po stronie indyjskiej zapełniają się stopniowo po brzegi, ale po pakistańskiej trochę pustawo.
Zaczyna się. Najpierw dzieci i młodzież biega parami, wymachując flagami, do bramy granicznej i z powrotem do posterunku granicznego. I tak ze dwadzieścia razy. Potem puszczają muzykę i przed posterunkiem zaczynają się tańce w stylu dowolnym, wygląda jak fajna impreza na powietrzu. Po tańcach przychodzi kolej na żołnierzy, którzy w galowych mundurach, wykonując komiczne kroko - podskoki biegają wzdłuż trybun, do bramy i z powrotem pod posterunek.
Publiczność, zachęcana przez wodzireja z mikrofonem, klaszcze, wymachuje rękami i wrzeszczy „Hindustan zindabad!”, czyli mniej więcej: „niech żyją Indie!”. Trzeba wydzierać się głośno, żeby zagłuszyć Pakistańczyków po drugiej stronie wykrzykujących „Pakistan zindabad!”.
Kolejna próba sił to gra w ”kto dłużej zawyje”. Wytypowanym żołnierzom Hindusowi i Pakistańczykowi podtykają do ust mikrofony, a ci na „trzy cztery” zaczynają wyć. Zwycięża ten, kto dłużej pociągnie. Publiczność też krzyczy, zagrzewa i oklaskuje swoich zawodników.
Atmosfera rodem z boiska piłkarskiego. Nie widać śladów ostatnich wydarzeń w Bombaju, wszystko odbywa się w konwencji zabawowo-humorystycznej z lekką nutką patriotyzmu.
Na koniec ściągają flagi państwowe zawieszone nad bramą. Przedstawienie jest skończone.
Indie_na_granicy_z_Pakistanem - FILM

(widok na stronę pakistańską)
Sunday, December 7. 2008
Złota Świątynia Sikhów w Amritsarze - miejsce, o którym słyszeliśmy dużo i dobrze. Rzeczywistość przerosła jednak nasze najśmielsze wyobrażenia.
Sikhizm to wyznanie będące ciekawą mieszanką hinduizmu i islamu, ale zdecydowanie odcinające się od obu tych religii. Za założyciela uznaje się Guru Nanaka. Sikhowie wierzą w jednego Boga, reinkarnację, równość wszystkich ludzi (w szczególności nie uznają hinduskiego systemu kastowego). W 1984 roku miało miejsce niepodległościowe powstanie Sikhów, krwawo stłumione przez Indirę Gandhi, za co została zamordowana przez jej własnego ochroniarza - Sikha.
Sikhowie zapuszczają brody, nie obcinają włosów i zawijają je w kolorowe turbany, noszą symboliczne noże. Są przemili, towarzyscy, otwarci, chcą dzielić się swoją wiarą i kulturą, ale w delikatny, tolerancyjny sposób.
Złota Świątynia mieści się na środku jeziorka i jest naprawdę złota (ponoć na jej wybudowanie zużyto 758 kg kruszcu). Na parterze mieszka oryginalna Święta Księga Sikhów. Przez cały dzień jej tekst jest „odśpiewywany” przez ...hm, jakby to określić...sikhijską kapelę. O 21.30 Księga idzie spać – uroczyście wynoszą ją w lektyce ze Świątyni i zabierają do pokoju z pięknym, baldachimowym łożem. Bartek, znany miłośnik literatury, pomaga nieść lektykę w trakcie wieczornej ceremonii...  . O 4 rano Księga ma pobudkę i znowu wraca do Świątyni. A na pierwszym piętrze Świątyni kapłan odczytuje na głos non stop, przez 24 h na dobę, kopię Księgi (zmiana lektora co 2 h).
Jeziorko otaczają pozostałe, białe budynki kompleksu, a wzdłuż jego brzegów przetaczają się kolorowe korowody pielgrzymów. Niektórzy decydują się na świętą kąpiel.
W Świątyni można dostać darmowy posiłek: wspólne spożywanie, przejaw równości ludzi, jest częścią rytuału. Jedzenie bardzo dobre i bez ograniczeń: dal, curry, warzywa, chapati, coś słodkiego. W osobnym miejscu można napić się herbaty.
Do wyżywienia armii pielgrzymów - dziennie wydawanych jest średnio 40.000 posiłków - potrzebna jest spora kuchnia.. .Wchodzimy do niej i ...jesteśmy w Kingsajzie  ! Kotły tak wielkie, że spokojnie można w nich ugotować człowieka, dziesiątki koszy z warzywami, przyprawami. No i duma Świątyni – maszyna do produkcji chapati. Gotują ochotnicy. Przyłączamy się do grupy „wałkowaczy” ciasta na chapati (bo nie wszystkie chapati są maszynowe).
A po jedzeniu trzeba pozmywać – to też robota ochotników. W tej sekcji jednak nie zabawiliśmy za długo  ))
Nocujemy w Świątyni, która poza jedzeniem zapewnia też bezpłatny nocleg – turyści zagraniczni mają osobne pomieszczenie, z łazienką i ciepłą wodą.
I jest czyściutko. Na teren Świątyni można wchodzić tylko boso, po uprzednim obmyciu nóg. Trzeba też zakryć włosy. Wszędzie krany z wodą i mydłem. Żadnego śmiecia na podłodze, wszystko idealnie zamiecione. Przypuszczalnie najczystszy zakątek w Indiach.
Wspaniałe miejsce, w którym można siedzieć godzinami i obserwować, chłonąć nastrój, odpoczywać pod arkadami, gawędzić z ludźmi. Nas zagadnął i przez calutki dzień oprowadzał Sikh mieszkający obecnie w Kanadzie, który przyjechał w odwiedziny do rodzinnego kraju.
Świątynia utrzymuje się z donacji – dajesz, jeśli chcesz i ile chcesz. Ale uwierzcie, że ten, kto tam dotarł, chce się przyczynić do zachowania takiego miejsca. Żal wyjeżdżać.
Wednesday, December 3. 2008
Haridwar to jedno z czterech świętych hinduskich miast nad Gangesem, w którym odbywają się rytualne kąpiele. Jest już po sezonie, nie ma turystów. Spokojnie, cicho. Niewiele żebractwa i naganiactwa, które ponoć - jak nas wszyscy straszyli - są w Indiach na porządku dziennym. Zazwyczaj jedno „nie, dziękuję” zamyka temat.
Wieczorem idziemy na spacer do głównego ghat-u, czyli miejsca kąpieli i ceremonii religijnych.
Najpierw, jeszcze przed zachodem słońca, ludzie wchodzą do wody. Prąd jest bardzo silny, więc muszą trzymać się przyczepionych do brzegu łańcuchów, żeby nie odpłynąć. Kobiety wchodzą do wody w swoich kolorowych sari, rozpuszczają włosy. Zanurzają się razem z głową.
Po zachodzie słońca zaczyna się ceremonia ganga aarti. Na brzeg Gangesu zostają wystawione posągi bogów, rozbrzmiewają śpiewy, rozpalają pochodnie. Ludzie puszczają na wodę splecione z liści koszyczki, rodzaj święconki, w której umieszczają kwiaty, odrobinę jedzenia i płonącą świeczkę.
Ceremonia trwa jakieś pół godziny. Jest na prawdę magicznie.
Haridwar_ceremonia_ganga_aartia_na_ brzegu_Gangesu - FILM 1
Haridwar_ruch_uliczny - FILM 2
Sunday, November 30. 2008
Do Bardii przyjechało jeszcze kilku turystów. Fajne towarzystwo, jeden gość dotarł tu na motorze ze Szkocji, przez Iran i Pakistan, szacunek. Zaprzyjaźniamy się z Anią i Peterem, niemiecką parą na trzymiesięcznych wakacjach. Też jadą do Indii, więc postanawiamy razem przekroczyć granicę, pojechać do Haridwaru i Amritsary.
Zachodnia granica nepalsko-indyjska jest ciekawym miejscem. Nie da się jej przejechać, autobus nepalski wyrzucił nas przed punktem kontrolnym i dalej musimy przejść piechotą. Najpierw atakujemy budkę z odprawą nepalską. I tu niespodzianka: okazuje się, że nie mamy jakichś baardzo ważnych karteczek, które ponoć dawali przy wjeździe do Nepalu, które to „niemanie” kosztowało nas po 60 rupii. Potem idziemy z kilometr przez pas ziemi niczyjej do punktu kontroli indyjskiej. Wkoło skaczą małpy, pełno rikszarzy, naganiaczy: jak się masz, skąd jesteś, kup pan cegłę, wsiadaj do rikszy, tanio, a może jednak. Trochę to upierdliwe. Ania ma na nich swoją metodę: na pytanie „skąd jesteś” odpowiada poważnie „Z Japonii”.
Dochodzimy do indyjskiego checkpoint-u, czyli małej budki przycupniętej przed mostem. Formalności poszły gładko. Przechodzimy przez most, targujemy się z rikszarzami, bo do miasteczka, z którego odjeżdżają autobusy, jest jeszcze z 5 km. Za mostem riksze tanieją kilkukrotnie. I tak oto po królewsku wjeżdżamy sobie do Indii...
Szczęście nas nie opuszcza, bo za dwie godziny ma odjechać autobus do Haridwaru. 200 km, 5-6 godzin. Przemęczymy się i będziemy mieli podróż z głowy.
Nie było jednak aż tak łatwo. Autobus jechał ponad 12 godzin i śmierdziało w nim jak w kartonie kloszarda. O wpół do czwartej rano ledwo żywi, po 24h od wyjazdu z Bardii dotarliśmy wreszcie do Haridwaru.
|