Wyjeżdżamy z Kanchanaburi o piątej rano, żeby odwieźć rodziców do Bangkoku na samolot. Pożegnanie na lotnisku i pędzimy do centrum na spotkanie Uli i Jacka, którzy przylecieli do Bangkoku o 4 rano i właśnie odsypiają różnicę czasu.
I znowu powitania, dary z Polski...
A potem postanawiamy przetestować środki bangkockiego transportu.
Najpierw płyniemy do oporu tramwajem wodnym po głównej rzece.
Z tramwaju wskakujemy w nadziemną kolejkę.
Wreszcie, na chybił trafił, przesiadamy się do tuk-tuka, który dowozi nas nad położony w głębi miasta kanałek. Tu już nie jest turystycznie. Przy kanałku widzimy knajpę rybną, więc robimy sobie smakowity przystanek. Krewety, kraby, ryby...
Zaczyna się ściemniać - więc znowu pakujemy się do wypełnionej lokalesami łodzi-tramwaju. Pędzimy po wąskim kanale z prędkością motorówki. Tajowie zasłaniają burty ceratami, żeby nie chlapało. Wysiadamy w okolicy naszego hotelu.
Czas na wieczorne zajęcia w podgrupach: chłopaki idą na tajski boks, panie na masaż...
Podgrupy spotykają się przed północą na Padpongu, czyli tajskiej czerwonej dzielnicy.
My z Bartkiem odpadamy koło trzeciej nad ranem. Ula z Jackiem, wyspani, bo dla nich to dopiero wczesny polski wieczór, balują do oporu... Polska-Tajlandia 3-0 w tenisie stołowym
))