No i jesteśmy w słynnym Luang Prabang, dawnej laotańskiej stolicy.
Ładnie tu. Czyściutko. Klimatycznie. Co dwa kroki stoi Wat. Wprawdzie prawie wszystkie postkolonialne wille odnowiono i pozakładano w nich guesthousy, restauracje albo biura turystyczne, które ciągną się jeden przy drugim wzdłóż wszystkich głównych ulic, ale mimo to w dalszym ciągu jest uroczo. Jak się odechce zwiedzania można sobie posiedzieć nad Mekongiem popijając piwko i oglądać rybaków albo skaczące z barki dzieciaki.
I jedzenie. Kuchnia Luang Prabang ma swoje własne przysmaki: między innymi wodorosty sezamem posypane przez przyjaciół polecone (świetna zagrycha pod Beerlao), kiełbasy (trochę przypominają naszą upieczoną białą kiełbasę, tyle że dodają do niej więcej ziół), no i oczywiście przepyszne ryby z Mekongu, sprzedawane za 5 zł z ulicznego grila.
Atrakcją Luang Prabang jest też poranna procesja mnichów, w trakcie której zbierają jedzenie. Pytam kobitkę z naszego guesthousu, o której się odbywa. O 6. Oj, wcześnie...Ale trudno - zbieram w sobie wszystkie siły i nastawiam budzik na 5.30. Wstaję uzbrojona w aparat. Idę na miasto - a tu niestety, mówią, że procesja już się skończyła...No trudno, innym razem...
(łodzie ceremonialne)
(suszą się ryżowe ciasteczka)
(glony z Mekongu)
(Night Market)