Wyjeżdżamy z Pongsali i zaczynamy się kierować do granicy Wietnamskiej. Ostatecznie z różnych względów logistyczno - odległościowych zdecydowaliśmy, że wracamy do Wietnamu, pojeździmy jeszcze trochę po północy bo mówili, że ładnie tam, a potem w Hanoi sprzedamy motory i zaczniemy przemieszczać się w stronę Wysp Marshall'a - na zaćmienie słońca.
Droga z Pongsali jest niełatwa: żwirowa, mnóstwo kamieni, jedzie się jak po rozwalających się kocich łbach. I tak przez 110 km. Ale za to jest pan z giwerą. I wioska, gdzie przerażone początkowo dzieciaki powolutku się oswajają z białymi dziwolągami, a kobitki poprzebierane w cudaczne czapy pouciekały do chałup i tylko ciekawie zerkają zza płota.
Za to po południu niemiła niespodzianka. Przystajemy przy przydrożnym straganie, żeby kupić coś do picia, sprzedawca z kumplami zaaferowani bawią się naszym aparatem - zoom ich zupełnie rozwalił ;-), a poza tym ważą nas na sklepowej wadze, ogólnie jest wszystkim wesoło. Po chwili nadciąga grupa bab w cepeliowych ciuchach, czapy z ponaszywanymi monetami. Mniejszości narodowe. Żartujemy sobie, panie tym razem zupełnie nie są onieśmielone. W pewnym momencie pokazują, że też chcą foto. Super, to się ustawiajcie, dziewczyny. Ale ale...szefowa grupy pokazuje na naszyte na czapce monety - one chcą nam sprzedać zdjęcie! O nie, szanowne panie, takiej przebieranki to nie lubimy.
(pomoc drogowa)
(Tonny, pokaż Panstwu że w Polsce też mamy krowy...)