I koniec. Wstawiamy ogłoszenie na stronę internetową ekspatów w Hanoi, że chcemy sprzedać motory. Telefon się rozdzwania. Spotykamy się z ludźmi, pokazujemy motory, negocjujemy. Ostatecznie puszczamy nasze supersprzęty ze stratą 350 zł od motoru. Zamortyzowały się
.
A w międzyczasie wałęsamy się po upalno-wilgotnym, zatłoczonym, gwarnym Hanoi. Jeziora w środku miasta, wąskie, kolorowe ulice pełne postkolonialnych kamienic, miliony tanich knajp z pysznym jedzeniem, kawiarnie.
(nasza stołówka)
(ryżowe naleśniki z mięsem się robią...
...i gotowe)
(pierożki wszelakie)
(deser z mrożonego kokosa)
No i oczywiście Bia Hoi - czyli wiecznie przepełnione uliczne kufloteki z tanim, świeżym lokalnym piwem (poniżej 1 zł od kufelka).
Zaliczamy również atrakcje turystyczne:
One Pilar Pagoda:
Świątynię z pierwszym wietnamskim uniwersytetem:
("Długo jeszcze będziemy zwiedzać świątynię, Martuszku?")
Wodne kukiełki. Podobno to dla dzieci, ale na widowni raczej same takie przerośnięte siedziały ;-):
A na zakończenie idziemy odwiedzić wodza w lodówce. Wódz jest taki, że HO HO!
Żegnamy Indochiny, czas się powoli teleportować w stronę wysp Marshalla, na najdłuższe w tym tysiącleciu zaćmienie słońca.