Z Truka teleportujemy się na drugą wyspę Mikronezji: Pohnpei.
Spanie jest znowu przeraźliwie drogie. W rezultacie po krótkim rekonesansie zakładamy naszą bazę na końcu wąskiego cypla, pod palmową wiatą, u miłej wyspiarskiej rodzinki, otoczeni z trzech stron wodą. Wiata okazuje się absolutnym szczytem wyspiarsiej sztuki budowlanej. Brak ścian zapewnia miły przewiew, a jak pada rozłożysty dach fantastycznie chroni przed deszczem i silnymi porywami wiatru: w nienaruszonym stanie przetrwaliśmy solidną zawieruchę.
(w dole nasz cypelek)
Pożyczamy motor (jedyny słuszny
) i objeżdżamy wyspę. Jest adrenalina. Na Pohnpei żyją bowiem tysiące psów, przy czym nie są to małe potulne Burki, ale zajadłe ludozjady czające się przy drodze, żeby capnąć nasze łydki.
Pohnpei nie ma białych plaż, za to jej wzgórza pokrywa bujna, soczysta, przepiękna i dzika roślinność. Wśród palm i kwiatów ukryte wodospady, w których można sobie popływać, jak się człowiekowi np. za ciepło zrobi...
(mecz baseballa w stolicy wyspy Kolonii)
(pozostałości hiszpańskiego muru)
(ruiny niemieckiego kościółka)
(ruiny niemieckiego kościółka)
(sjesta)
(zbieramy muszelki...)
Po wyspie porozrzucane są wojenne pozostałości: a to czołg, a to działo zarośnięte krzakami...
Z krzaków wzdłuż drogi wystają dziesiątki porzuconych wraków samochodów, których nikt nie wywozi z wyspy...
Na Pohnpei są też ruiny Nan Mandol, kamiennego miasta wybudowanego ok. XII w. n.e. z heksagonalnych, bazaltowych płyt. Ruiny zalewane są przypływami oceanu, oglądamy brodząc po kolana w wodzie.
Spędzamy na Pohnpei 4 dni. Przed nami, w drodze na Marshalle, jesczce jeden przystanek.