W Nowej Zelandii wypada pójść na treking. Nie jest to bynajmniej odkrywanie zaginionych maoryskich cywilizacji, ale dobrze zorganizowany i oblegany biznes turystyczny: świetnie przygotowane i oznakowane trasy i schroniska. Na najpopularniejsze szlaki trzeba się zapisywać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Mimo wszystko odstawiamy na kilka dni rowery. Będziemy teraz chodzić. Na początek położony na południowym krańcu wyspy nieco mniej popularny Hump Ridge Track. Ma być trochę po lesie, trochę po górach, trochę po plaży.
Pierwszy dzień pod znakiem plaży i lasu. Las fantastyczny, gałęziasty, korzeniasty, mglisto-wilgotyny. Jesteśmy prawie sami (that's good...
).
(nabieranie wody)
Drugi niemal cały dzień idziemy po drewnianym pomoście położonym wzdłuż grani. Żeby się turyście nóżka nie omsknęła albo wypasiony trekingowy bucik nie zamoczył, gdy podziwia widoki ze szczytu. Trochę jesteśmy zniesmaczeni. Utrzymanie szlaku to jedno, ale zrobienie z niego kilkunastokilometrowego deptaka to już poważne przegięcie. Ale może i się czepiamy, bo chmury zasłoniły cały widok i został nam do oglądania głównie deptak
.
(widok)
(Teraz Polska)
(przeganianie chmury)
(skutek)
Kolejny etap szlaku prowadzi drewnianymi wiaduktami wzdłuż starej linii kolejowej. Tu już nie ma deptaka, więc trochę się trzeba nagimnastykować, żeby nie wpaść po kolana w błoto.
Na zakończenie powrót plażą. W wodzie chlapią się delfiny, a my zbieramy sobie trochę małży na kolację. Czas najwyższy pojeździć na rowerze
.