Po wyjeździe z Puerto Inca zostało nam 70 km szutru, potem mamy wskoczyć na asfalt i dojechać w okolice Tingo Maria.
Po 40 km zatrzymuje nas furgonetka policyjna. Macho, wymachując co chwilę w naszą stronę - dla podniesienia autorytetu - kałaszem, wypytuje nas kto my, dokąd i po co jedziemy. Wyjaśniamy uprzejmie. Do Tingo Maria? Tam nie dojedziecie, od tygodnia droga jest zablokowana przez producentów koki, nikogo nie przepuszczają i trudno powiedzieć, ile to jeszcze potrwa... Musicie albo zawrócić do La Merced, albo skręcić na wschód do Pucalpy...
Uroczo. Zawracać nie lubimy, więc zostaje nam nieplanowana wizyta w Pucalpie. Problem tylko w tym, że to niczego nie rozwiązuje. Pucalpa jest wysuniętym daleko w dżunglę portem rzecznym, z którego można się wydostać na 3 sposoby: albo przez zablokowaną drogę do Tingo Maria, albo zawracając do La Merced, albo płynąc barką do Iquitos... Co robić, postanawiamy popłynąć do Iquitos, a z Iquitos znowu barką do Yurimaguas a dalej motorami do Tarapoto. Jedziemy do portu dowiedzieć się, czy coś dziś odpływa. Stoi jedna barka, podobno powinna wyruszyć jutro. Na barce spotykamy czterech Polaków, którzy już drugi dzień czekają na wypłynięcie: wczoraj im powiedzieli, że dziś na pewno odpłynie. Rejs do Iquitos ma trwać minimum 4-5 dni, bo rzeka niska i nie można płynąć nocą. Cóż, wyboru raczej nie mamy, poczekamy do jutra... Rano przychodzimy do portu sprawdzić jak wygląda sytuacja. Barka prawie pusta, towar niezaładowany. Kapitan potwierdza nasze obawy: jednak wypłyniemy dopiero kolejnego dnia...
Następnego dnia Bartek jedzie do portu zweryfikować wiarygodność kapitana: niestety, jeszcze statek nie gotowy...W tym samym czasie, gdy Bartek sprawdza stan statku, pani z hostelu mówi mi, że jutro mają odblokować drogę. W tej sytuacji chyba odpuścimy sobie statek i pojedziemy tak, jak początkowo planowaliśmy.
Wyjeżdżamy rano z Pucalpy. Podobno nawet autobusy wyruszyły do Tingo Maria, więc chyba droga jest już wolna. Leje deszcz. Po godzinie docieramy do małej miejscowości San Alejandro. Na drodze sznur czekających ciężarówek. Ludzie mówią, że blokada nadal trwa.Podobno negocjacje z protestującymi są w toku i sprowadzają się do tego, że zaproponowano producentom koki zmianę upraw na inne roślinki, co raczej nie wróży rychłego zakończenia konfliktu... Po chwili mijają nas zawracające autobusy, jeden ma rozbitą szybę...
Zdaje się, że znowu utknęliśmy... Niektórzy twierdzą, że nas jako turystów może by i przepuścili przez blokadę, inni są przekonani, że to niebezpieczne i na pewno poprzebijają nam koła, co osoba to inna rada.
Postanawiamy sami sprawdzić, jak to wygląda. Jeśli powiedzą, że nie możemy przejechać, to nie będziemy się upierać i zawrócimy. Ale może się jakoś uda...
Najpierw manewrujemy między porozstawianymi w poprzek drogi ciężarówkami, które od wielu dni czekają na przejazd. W końcu docieramy do pierwszej blokady. Wygląda raczej niegroźnie: przejazd tarasuje zwalona kłoda a obok niej koczuje kilku miejscowych rozrabiaków. To jak będzie, możemy przejechać? Jesteśmy tylko turystami...Eeee, no, w sumie możecie, ale na następnej blokadzie to was już na pewno nie puszczą, tam jest więcej ludzi, mogą przedziurawić wam koła...
Jedziemy do drugiej blokady. Faktycznie, tu już sytuacja wygląda poważniej. Chłopi trzymają w dłoniach szpikulce do dziurawienia opon i metalowe pręty. Część z nich wygląda trochę nieobliczalnie, wioskowe zakapiory, niektórzy pijani albo nakoksowani. Nic to, uśmiechamy się czarująco i dalej swoje: że my turyści, że plantacje koki to wewnętrzny problem Peru i nic nam do tego, że jedziemy tylko małymi motorami a nie wielkim samochodem...Dyskutują. No dobrze, możemy przejechać, ale bez włączania silnika, tylko pchając motory. Super, nie ma sprawy. Ale może jednak senioricie pozwolicie jechać, bo ona słabowita, nie da rady pchać dwa kilometry motoru?...Hmm...chłopaki myślą... To my w takim razie pomożemy! Paranoja pełną gębą: zabronili mi włączyć silnika ale zamiast tego ja siedzę na motorze a oni go pchają
.
Nabieramy wprawy. Kolejne blokady mijamy gładko. Niekiedy straszą nas jeszcze dziugaczkami, ale poza tym są w miarę miło do nas nastawieni. Męcząca to przeprawa: jak akurat nie użeramy się z chłopami, to musimy wymijać drzewa, którymi zawalili przejazd. Pełno rozbitego szkła. Jedno wbija się w bartkowe koło i dziurawi dętkę. Na szczęście zdarzyło się to przy jakichś przydrożnych chałupach, a w jednej z nich mieścił się akurat warsztat. Pomogli naprawić, ale nie mieli łatek. My mieliśmy: ba, nawet zapłaciliśmy za pomoc kilkoma łatkami: w okresie blokady to towar pierwszej potrzeby
.
Tuż przed zachodem dojeżdżamy do ostatniej blokady. Na zakończenie jeszcze trochę adrenaliny, bo nagle zbiegła się cała wieś, tłum oblepił nasze motory, mają rozrywkę, zaczynają interesować się bagażami... Jesteśmy jednak tak zmęczeni, że prosimy tylko, żeby dali nam wreszcie przejechać bo padamy z nóg. Poskutkowało!
Po 50 km przeprawy przez blokady docieramy do Aquaytia. Przed nami ciężarówki czekające na przejazd z przeciwnej strony. Udało się! Kierowcy witają nas jak bohaterów, gratulują. Uff...
Fotek z ciekawszych momentów brak bo panowie nerwowo reagowali na aparat...