Warto było się spieszyć na czwartkowy targ w Saquisili. Obawialiśmy się, że będzie to sztuczna impreza dla turystów, ale tak nie jest.
Trudno tu zresztą w ogóle mówić o targu: całe miasteczko zamieniło się po prostu w wielobarwny, hałaśliwy bazar. Zjechały na niego z okolicznych gór ludy Quichua handlować żywymi zwierzętami, warzywami, owocami, rybami, mięsem, serami i milionem innych produktów. Co dwa kroki stragany z prostym ale smacznym jedzeniem: serowe placki, empanady, smażone ryby, zupy, sporym powodzeniem cieszą się też grillowane kurze łapki.
Najpopularniejszy strój kobiet to myśliwski kapelusz ozdobiony pawim piórem, w okół szyi pozłacane korale, warkocz owinięty na całej długości kolorową wstążką, spódnica i białe podkolanówki. Mężczyźni także w kapeluszach, do tego zarzucają na ramiona ciepłe poncho.
Przed południem pojawia się trochę innych turystów. Trzeba przyznać, że wypachniony gringo odziany w najdroższe goreteksowe ciuchy i uzbrojony w imponujący sprzęt fotograficzny, przemykający pomiędzy straganami w poszukiwaniu najlepszego ujęcia świnki morskiej albo krowiego łba wygląda nieco kuriozalnie, co - nie oszukujmy się - dotyczy przynajmniej trochę również nas. Bazar jest jednak w dalszym ciągu autentycznym doznaniem. Turyści przyjeżdżają go oglądać, fakt, ale to nie jest bazar d l a turystów. Wreszcie mamy Ekwador, jaki sobie wyobrażaliśmy: tradycyjny, malowniczy, ubogi ale serdeczny.
(cukier z trzciny)
( banany czerwone i żółte - te pierwsze są słodsze)
(placki serowe - pycha)
( kurze łapki się grillują)