Cel - lodowiec na granicy Mongolsko-Chińsko-Rosyjskiej. Trudna droga, jesteśmy zmachani, ale w końcu jest nagroda. Siadamy sobie na zielonej trawce, a przed nami biały lodowy jęzor.Ładne, robi wrażenie. W dole widzimy jurtę i kilka namiotów "białasów". Cwaniaki, dowieźli ich tu uazami albo konno, a nie jak my, prawdziwe twardziele, piechotą
. Idziemy do jurty zorientować się co i jak. Mieszka w niej dwóch mongolskich meteorologów, siedzą tu miesiąc, potem wymieniają ich następni.Pobierają pomiary z lodowca. Robota po prostu pali im się w rękach. Pytamy, czy można u nich coś kupić. Nie, oni nie magazin, ale czego nam trzeba? A zimnego piwka byśmy się napili. Jura proponuje, że skoczy do sąsiadów na granicę 18 km dalej na koniu i przywiezie. Mówimy, żeby wziął więcej, dla siebie też, to razem zabalujemy. I tak się zbrataliśmy. Jura pojechał. Wrócił nocą. Okazało się jednak, że daliśmy mu za mało kasy, więc zamiast piwa kupił wódkę. Też dobrze.
Następnego dnia idziemy z Jurą pospacerować po lodowym jęzorze. Jest impreza. Wieczorem "Bardak 100 gram", czyli najukochańszy przyjaciel Jury, dogaduje się, że załatwią nam konie na następny kawałek drogi. Mają być jutro o 9 rano.
O 9 jesteśmy spakowani w blokach startowych, ale koni ani widu, ani słychu. O 12 staje się jasne, że konie nie przyjadą. Jura obiecuje skołować inne na następny dzień. Rozpakowujemy manele, rozstawiamy na nowo namioty. Jura jedzie po piwo, wraca po 4 godzinach. Imprezy cd.
Jutro się okaże, czy jedziemy konno, czy dmuchamy piechotą, bo tak czy inaczej trzeba ruszać dalej na spotkanie drugiej części ekypy.